To dowód na to, że artyści teatru dla młodszych widzów traktują ich poważnie i nie boją się zadawania trudnych pytań. Dziecko i nastolatek to partner i współtwórca przynoszący swoją wizję świata, doświadczenia, pragnienia i lęki. Teatralna Karuzela – której pomysłodawcą i kuratorem jest dyrektor łódzkiego Teatru Pinokio, Konrad Dworakowski – zaoferowała gościom różnorodny przegląd form, koncepcji i narzędzi dramaturgicznych, a w programie obok spektakli znalazły się warsztaty, kino i działania plenerowe. Coś dla siebie odnalazły i "najnaje", i dzieci w wieku szkolnym, a także nastolatki i dorośli. Zaprezentowane przedstawienia nie tworzyły jednak iluzji bajkowego świata, w którym wszystko kończy się happy endem: leitmotiv imprezy przywoływał raczej podróż jako źródło nowej wiedzy, ale i niepokoju i zapraszał na wyprawę poza bezpieczną przestrzeń.
Wycieczki literackie
Twórcy "Opowieści z niepamięci" w reżyserii brazylijskiego artysty Dudy Paivy sięgnęli do słowiańskiej mitologii, by zabrać publiczność w świat dziwnych i groźnych stworów. Autorka koncepcji i dramaturgii Malina Prześluga zdecydowała się na bardzo prostą, angażującą historię – na początku pojawia się Kłobuk, dziwny ptak-duch prężący się w pięknej i zarazem oszczędnej taneczno-gimnastycznej etiudzie. Jak dowiadujemy się od narratora, Kłobuk według legendy jest zwiastunem nieszczęścia, trzeba też uważać, o co się prosi w jego obecności, gdyż ma moc spełniania życzeń. Po chwili z nieba spada Płanetnik, stwór mieszkający w chmurach, rządzący śniegiem i deszczem. Ale na Ziemi Płanetnik nie jest szczęśliwy – bohaterowie robią więc wszystko, by mógł powrócić. Pojawia się krzykliwa znachorka Baba, przerażająca Jędza i oślizgły potwór Bezkost. Twórcom należą się brawa za brak nadmiernego upiększania mitycznej scenerii – nie przedstawili fantastycznej, baśniowej krainy z przeszłości, ale mroczny i obrzydliwy świat, w którym czai się niebezpieczeństwo i jest miejsce na smutek, strach i samotność. Artyści nie bali się tej obrzydliwości, momentami onieśmielając nawet dzieci. Elementy teatru formy, sekwencji cieni i etiudy tanecznej łączą się w "Opowieściach" w całość przypominającą pokój strachów w wesołym miasteczku. Nikt na widowni nie mógł poczuć się do końca bezpiecznie. Techniki angażowania widowni sprawiały, że widzowie stali się bohaterami opowieści – wszystko to działo się bardzo naturalnie i organicznie. Świetna próba podania rodzimej, tradycyjnej narracji w silnie angażującej formie. Spektakl zdecydowanie działał, wzbudzając dziecięce krzyki przerażenia i zdumienia przeplatane wybuchami śmiechu – dowodząc, że w teatrze skierowanym do młodego widza "zniesienie granicy między sceną a widownią" nie jest awangardowym gestem, ale naturalną koleją rzeczy.
Michał Zadara w "Biblii, Rdz. 1-11" zaprosił młodych widzów do tworzenia świata – dosłownie. Interaktywna inscenizacja Księgi Rodzaju jest wspólnym budowaniem kosmosu z chaosu. I jak to przy stawianiu świata od podstaw bywa – jest to wymagająca i "brudna" robota: nie sposób wyjść z przedstawienia bez choćby małego śladu farby na ubraniach. Malowanie jest bowiem kluczowym elementem biblijnego performansu. Widzowie według koncepcji Zadary nie tylko śledzą więc narrację, ale i ją wytwarzają i przeżywają. Ich udział jest wręcz kosmogoniczny. To pierwsza część biblijnego cyklu Zadary, o czym informują aktorzy wychodzący do braw: "ciąg dalszy jeszcze nastąpi". Spektakl z Nowego Teatru w Warszawie to doskonały przykład wydarzenia familijnego, w którym we wspólnej, otwartej, trochę szalonej przestrzeni bawią się wszyscy: młodzi i zawodowi aktorzy, dzieci i opiekunowie. Tak było podczas "Teatralnej Karuzeli": Zadarze udało się skonstruować teatralno-plastyczną przestrzeń wolności.
Piękne i dobre
"Traktat o wykradaniu owoców" Roberta Jarosza inspirowany poetyckim utworem Mariana Pankowskiego przybiera kształt wspólnej wyprawy do sadu. Właśnie tak wyobrażam sobie teatr dla dzieci: lekki, otwarty, nieprojektujący na młodych widzów swoich wyobrażeń, ale zapraszający do wspólnego bycia z tekstem, muzyką i ruchem. Kalambury, gra w gumę, pantomima i teatrzyk cieni tworzą atmosferę beztroski dzieciństwa. "Traktat o wykradaniu owoców" jest mądrym, pięknym i kojącym spektaklem oraz dowodem na to, że obecność potrafi czarować nawet bez lalek, bogatej scenografii i efektów świetlnych. Ogromną wartością jest sięgnięcie do nieznanej szerzej polskiej literatury i zabawa ze zmysłowością i obrazowością polszczyzny. Po aktorkach (Elżbieta Pejko, Anna Przygoda, Honorata Zajączkowska) i towarzyszącym im gitarzyście (Adam Świtała) widać było, że sami bawią się swoim widowiskiem i jego formułą.
Najpiękniejszym wydarzeniem festiwalu – obok "Traktatu…" – był spektakl Magdaleny Miklasz z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. "Tutaj jest wszystko" to najbardziej literackie z przedstawień, przenoszące na scenę holenderską "Książkę wszystkich rzeczy" Guusa Kuijera – powieść wyróżnioną najważniejszymi europejskimi nagrodami w kategorii literatury dziecięcej. Niesamowicie udana adaptacja Amadeusza Nosala oddaje dziecięcy punkt widzenia w całej jego złożoności – trauma przemocy domowej spotyka się z fantastycznymi wizjami i beztroską rowerowych przejażdżek. Rzeczywistość Amsterdamu lat 50. została przeniesiona przez scenografa Mirka Kaczmarka do białego namiotu przypominającego jurtę – co dodatkowo wzmacniało efekt wspólnego doświadczenia w dziwnej, odmiennej przestrzeni. Miklasz wyreżyserowała poruszający i nastrojowy spektakl, wywołujący jednocześnie uśmiech i strach. Mocnym punktem było doskonałe aktorstwo: w roli 9-letniego Thomasa fenomenalna Sara Celler-Jezierska, która przekonująco przeprowadziła widzów przez skomplikowany świat chłopca.
Relacja z przedmiotem
Nie zabrakło w Łodzi przedstawień z nurtu teatru formy i przedmiotu: "Ja, Syzyf" bułgarskiego zespołu Puppet’s Lab był jednoosobową podróżą. Według opisu artystów – "wgłąb siebie", według mnie – podróżą przez sobowtóralne relacje. Wydawało się, że twórcy chcą na siłę otoczyć spektakl jakimś psychologicznym dyskursem, podczas gdy spektakl bronił się sam. Impresyjny i świetny warsztatowo występ Stoyana Doycheva był wariacją na temat męki Syzyfa: jednak tutaj zamiast kuli pojawił się sześcian, a więc figura jeszcze trudniejsza we "współpracy". Nie do końca dopracowana dramaturgia osłabiła niestety wydźwięk tej sekwencji mikroetiud – sekwencji, co trzeba przyznać, bardzo spójnej i wyrazistej. "Ja, Syzyf" z powtarzającym się motywem głowy było jak psychomachia rodem z sennego koszmaru i zarazem studium przedmiotu. To liryczne przedstawienie było chyba najbardziej ze wszystkich "wsobne" i skierowane raczej do starszej widowni, nie otwierało przestrzeni na aktywne włączenie się publiczności. "Ja, Syzyf” to raczej krótki sceniczny poemat niż wspólnotowe doświadczenie, choć kunszt Doycheva widownia doceniła gorącymi owacjami na stojąco.
Teatr rekwizytu zaprezentowali także artyści holenderskiej grupy TAM TAM – ich "Bystry jak osioł" to opowieść, w której pluszowy bohater przeżywa niezbyt radosne przygody. Osiołek poddawany jest nieustannej opresji ze strony groźnego czajniczka. Na szczęście tutaj na końcu dobro zwycięża, a oprawca zostaje ukarany. W przyjemnej dla oka i przystępnej formie twórcy zaprezentowali mechanizm władzy i bezsensowność przemocy. Pluszowy bohater pojawił się także w minispektaklu dla najnajów, czyli najmłodszych widzów między 1. a 4. rokiem życia. Alicja Morawska-Rubczak w koprodukcji z norweskim Open Window Theater wyreżyserowała bajkową "Małą, wielką podróż", w której ptak kiwi leci w kosmos, by sprawdzić, czy księżyc zrobiony jest z sera. Superprosta i oszczędna opowieść była ciekawą, czarującą propozycją wizualną i sensoryczną dla zupełnych maluchów. To piękne i subtelne wprowadzenie w świat teatru.
Natomiast odkurzenie kultowej "Zielonej Gęsi", teatrzyku sprzed ponad 70 lat, okazało się niestety festiwalową pomyłką. Nie wiadomo do końca, co kabaret posługujący się ewidentnie mocno "dorosłym" poczuciem humoru robił w programie Teatralnej Karuzeli. Dyrekcja festiwalu prawdopodobnie kierowała się aspektem formalnym: "Zielona Gęś" w "najmniejszym teatrze świata" na podstawie tekstów i skeczów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego używała rozmaitych lalek, a wszystko odbywało się w specyficznym kabaretowym anturażu, z małą scenką i kurtynką. Nie sposób odmówić aktorom Banialuki warsztatu, jednak rewia stanowiła raczej sekwencję mało wyrafinowanych gagów (świadczących przy okazji o tym, jak bardzo poczucie humoru może się zestarzeć).
Inny – obcy?
Trudny temat wojny poruszył ze swoimi młodymi aktorami – Ukrainką i Syryjczykiem – Bartłomiej Miernik. Jego zamknięty spektakl "Kijów-Aleppo" podróżuje po szkołach, by opowiedzieć licealistom o grozie życia w miejscu objętym konfliktem zbrojnym. To nie kolejna medialna narracja, nie wykład, ale opowieść równieśników, którzy żyją dziś w Polsce i mieli takie samo dzieciństwo jak widzowie, ale przeżyli także ekstremalne wojenne doświadczenia. Miernikowi zależało, by nie podkreślać meandrów polityki, ale skupić się na prywatnych doświadczeniach i przekazać motto wyśpiewane na końcu przez autorską piosenkę rapową młodego Syryjczyka: każda wojna jest wojną domową, bo wszyscy kochamy i cierpimy tak samo. Spektakl odbywa się między ławkami, aktorzy zwracają się bezpośrednio do licealistów, patrząc im w oczy. To bardzo ważne, pozaartystyczne doświadczenie w dobie wzmacniających się nacjonalizmów. Nieodzowną częścią przedstawienia jest pospektaklowa rozmowa twórców (aktorów i reżysera Bartłomieja Miernika) z uczniami. Pojawiają się pytania o obcokrajowców w szkole, o reakcje na odmienność. Miernik wraz z dwójką młodych współtwórców zaprojektował rodzaj etycznego statementu, używając do tego łatwoprzyswajalnej formuły teatralnej.
Do bieżących wydarzeń odniosła się koprodukcja Teatru 21 Justyny Sobczyk i Nowego Teatru z Warszawy. "Indianie" nawiązują do niedawnych wydarzeń wokół rezerwatu Standing Rock w Północnej i Południowej Dakocie oraz pomysłów przeprowadzenia przez jego teren rurociągu, przeciwko czemu protestowali Rdzenni Amerykanie ze środowiskami ekologów. Spektakl obrał ten konflikt za punkt wyjścia do opowiedzenia historii o obcości i przemocy. Zaczyna się od serii harcerskich zadań, potem obserwujemy "zabawę w Indian i kowbojów", a sceniczne miasteczko "Zuch West" zamienia się w Rezerwat. Aktorom wcielającym się w kowbojów łatwo przychodzi przemocowe traktowanie podległych im Indian. Jednak wspólny wróg – Czarny Wąż (jak rurociąg określali Rdzenni Amerykanie) – sprawia, że wszyscy (razem z widzami) łączą siły i szukają rozwiązania. Na końcu wybrzmiewa rytualna pieśń z Ameryki Południowej. Problematyczne było dla mnie jednak pokazanie pewnych stereotypów i niebezpieczeństwo ich powielania, jako że dzieci nie mają rozwiniętego krytycznego myślenia. Trudno mi także zaakceptować użycie Łapaczy Snów jako elementów górującej nad sceną dekoracji – Łapacze posiadały według Rdzennych Amerykanów właściwości magiczne, były szczególnymi amuletami. Malowanie twarzy i naśladowanie okrzyków wojennych jest dla mnie po prostu częścią utrwalania kulturowych kalek. Doceniam pracę i metody Teatru 21 i Justyny Sobczyk oraz wpływ ich działalności na społeczną świadomość dotyczącą osób niepełnosprawnych, ale "Indianie" to dla mnie spektakl ryzykowny. Kiedy po przedstawieniu usłyszałam dzieci podśpiewujące nadal rytualną pieśń w toalecie, poczułam, że coś chyba poszło nie tak. Nie można jednak oddać Teatrowi 21 zdolności do bardzo naturalnego włączania w przedstawienie widowni. Pięknym momentem z dużym performatywnym potencjałem była sytuacja wspólnego zastanawiania się, jak pokonać Czarnego Węża: otwarte pytanie skierowane do młodych widzów było sprawdzianem dla ich wyobraźni i wrażliwości. Sporo zaproponowanych rozwiązań nawiązywało do jawnej przemocy: dzieci sugerowały na przykład, by węża zastrzelić. Ale pojawiły się też rozczulające sugestie, jak: "nauczyć go przyjaźni".
Prawdą w młode oczy
Organizatorzy "Karuzeli" obiecywali przeprawę przez
krainy rzeczywiste i baśniowe, swojskie i egzotyczne, przyjazne i wrogie [...] aby spotkać na swojej drodze obcego, poznać jego zwyczaje, wartości, kuchnię, a także krajobraz. Może nauczymy się jak być lepszym gospodarzem własnego miejsca?
To ważna deklaracja w dobie wzmacniania się ksenofobicznych nastrojów – a zarazem świadectwo, że teatr młodego widza jest żywą tkanką, reagującą na bieżące napięcia w stopniu nie mniejszym niż teatr dorosłych. Dobrze, że twórcy tego nurtu nie budują przed młodymi oczami makiety świata i nie roztaczają ochronnego parasola, ale w sposób dopasowany do ich percepcji pokazują realność z całym jej kolorytem.