MINUS: "Wołyń" niedoceniony
Jeśli polską kinematografię stać na to, by film klasy "Wołynia" Wojtka Smarzowskiego był jednym z najbardziej niedocenionych obrazów najważniejszego festiwalu w kraju, znaczyć to może tylko dwie rzeczy: albo z nadwiślańskim kinem jest tak dobrze, że Smarzowski nie łapie się na nagrody, albo gdyńscy jurorzy popełnili błąd.
Lektura 16 filmów zaprezentowanych w Konkursie Głównym rozwiewa wątpliwości co do pierwszej odpowiedzi. Z polskim kinem wcale nie jest aż tak dobrze: nad Wisłą scenariusz wciąż wydaje się niepotrzebną fanaberią, a wielu twórców maskuje warsztatowe braki efekciarskimi sztuczkami. Jeśli więc "Wołyń" otrzymuje w Gdyni zaledwie trzy nagrody (za zdjęcia, charakteryzację i debiut aktorski – czyli w kategoriach, w których właściwie nie mógł przegrać), znaczy to, że jurorzy pod kierownictwem Filipa Bajona popełnili błąd.
W ostatnich dekadach nie było w Polsce filmów równie epickich co "Wołyń" Smarzowskiego. Z nowych tytułów jedynie "Miasto 44" Komasy wytrzymuje porównanie z tym obrazem. Dwuipółgodzinna opowieść Smarzowskiego trzyma w napięciu, uwodzi aktorskimi kreacjami, inscenizacyjnym rozmachem, muzyką Mikołaja Trzaski i zdjęciami Piotra Sobocińskiego juniora.
Mimo to jury pominęło film Smarzowskiego rozdając Złote i Srebrne Lwy. Mogę to zrozumieć. Nagroda dla najlepszego filmu to rzecz uznaniowa – każdemu może się podobać coś innego. Ale już reżyseria to konkretny zawód wymagający odpowiednich umiejętności: talentu do inscenizowania, prowadzenia aktorów, nadawania opowieści odpowiedniego tonu i rytmu… Na tym polu Smarzowski jest bezkonkurencyjny. Już za same sceny zbiorowe w "Wołyniu" powinien dostać nagrodę dla najlepszego reżysera. Ta trafiła jednak do Tomasza Wasilewskiego, co traktować trzeba jako ponury żart.
MINUS: Tombak roku – czyli "Plac zabaw"
Nie był to jedyny rozczarowujący werdykt. Oto bowiem najlepszym reżyserskim debiutem roku ogłoszono "Plac zabaw" Bartosz Kowalskiego, filmową kalkę ze "Słonia" Gusa Van Santa podlaną sosem z "Funny Games" i "Benny's Video" Hanekego. Film okrutny, cyniczny, pusty. Historię o morderstwie dokonanym przez dwóch dwunastoletnich chłopców na kilkuletnim dziecku. Podaną na zimno. Pozbawioną sensu.
Według jurorów – najlepszy reżyserski debiut festiwalu. Tego samego festiwalu, na którym najlepszym filmem ogłoszono "Ostatnią rodzinę", debiutancki film Jana P. Matuszyńskiego. Ten ostatni był wystarczająco dobry, by zdobyć Złote Lwy, ale już nie dość dobry, by zgarnąć nagrodę dla najlepszego reżyserskiego debiutu.
MINUS: Wysokie, niskie, nijakie – festiwalowa selekcja na rozdrożu
Trudno zrozumieć niektóre wybory komitetu selekcyjnego gdyńskiej imprezy. Z grona ponad czterdziestu filmów zgłoszonych do Konkursu Głównego wybrano szesnaście. Jaki był klucz ich doboru? W konkursowej elicie najważniejszego festiwalu filmowego w kraju znalazły się stricte komercyjne i wtórne projekty, takie jak "Planeta Singli" Mitji Okorna i "Sługi boże" Mariusza Gawrysia. Na festiwalu, który ma być najważniejszą imprezą prezentującą sztukę filmową, oba te filmy sprawiały wrażenie wyjętych z innego porządku, nieprzystających do reszty stawki.
A skoro w Konkursie znalazły się tzw. "filmy poszukujące", plasujące się na pograniczu kina eksperymentalnego, trudno zrozumieć, dlaczego udane "Ederly" Piotra Dumały wylądowało jedynie w konkursie "Inne Spojrzenie".
PLUS: "Ostatnia rodzina" – debiut roku
Już od czasu dokumentalnego "Deep Love" wiadomo było, że Matuszyński to reżyser wrażliwy i mądry. W "Ostatniej rodzinie" jego pokora i reżyserska dojrzałość przesądziły o sukcesie – zamiast gonić za efektownymi obrazami i tworzyć rozbuchane wizje, opowiedział o życiu, które przetacza się po bohaterach, łamie ich i niszczy. Stworzył piękne, mądre kino, które przywraca wiarę w młodych polskich filmowców.
PLUS: Powrót Krzysztofa Majchrzaka
Przez lata Krzysztof Majchrzak był nieobecny na wielkim ekranie. Niemal całkowicie zniknął z artystycznej przestrzeni. Powrócił filmem "Las, 4 rano", najbardziej osobistym obrazem w dorobku swego przyjaciela – Jana Jakuba Kolskiego. Niestety, nie jest to obraz udany. Ale mimo to powrót Majchrzaka cieszy – niewielu jest w polskim kinie aktorów o tak wielkim talencie i tak silnej osobowości.
MINUS: Scenariusz (nie)potrzebny od zaraz
Z nimi zawsze był w Polsce kłopot. Wielu polskim filmowcom scenariusz wydaje się elementem zbędnym. Trzeba toto napisać, żeby móc złożyć wniosek do PISF-u, dostać pieniądze i zrobić prezentację projektu dla producentów. Potem scenariusz raczej nie jest potrzebny. Podobnie jak mądre podręczniki, które uczą, że w scenariuszu mile widziani są pełnokrwiści bohaterowie, spójna historia, punkty zwrotne, kulminacje, a nawet – zaszalejmy – przesłanie.
Sądząc po wielu filmach gdyńskiego festiwalu, można odnieść wrażenie, że polscy twórcy nie doceniają roli scenariusza. Tworzą kino wizyjne, autorskie i stylowe, ale niezbyt komunikatywne, zaś jako partnerów do rozmowy traktują raczej festiwalowych selekcjonerów niż widzów.
PLUS: Maciej Pieprzyca - pochwała pokory
W tym kontekście szczególnie cieszy nagroda za najlepszy scenariusz dla Macieja Pieprzycy. Niewielu jest twórców równie skromnych jak autor "Chce się żyć". Takich, którzy wiedzą, że nie trzeba wcale "poszerzać języka kina" – o czym rozprawiają na prawo i lewo zwłaszcza młodzi filmowcy – bo jeśli potrafi się nad nim panować, okazuje się on zaskakująco pojemny. Tacy, którzy wiedzą, że scenariusz powinien mieć bohatera, tempo i kilkuaktową strukturę.
"Jestem mordercą" nowy film Pieprzycy nagrodzony Srebrnymi Lwami i nagrodą za najlepszy scenariusz, przywraca wiarę w filmowe rzemiosło i pokazuje, że dopiero na jego bazie może się zrodzić artystyczna wielkość.
MINUS: Kino (niejasnej) przyszłości?
To był festiwal młodych. Wśród szesnastu filmów Konkursu Głównego aż dziewięć to pierwsze lub drugie filmy w dorobku reżyserów. Powinno cieszyć, ale nie cieszy. Bo wiele wśród nich obrazów niedopracowanych i zwyczajnie cynicznych.
Martwi, że młodzi twórcy nawet nie próbują przestrzegać reguł rzemiosła. Jak Grzegorz Zariczny, który w "Falach" historię z krótkometrażowej "trzydziestki" rozciągnął do niemal 80 minut. Jak Bartosz Kowalski, który zaprezentował w Gdyni hochsztaplerski "Plac zabaw". Jak Michał Marczak, którego "Wszystkie nieprzespane noce" sprawiają wrażenie cokolwiek niemoralnego filmowego eksperymentu. Jak Kuba Czekaj, który w "Królewiczu Olch" zamiast na prawdę, postawił na filmowe efekciarstwo.
Oczywiście – także wśród debiutów znalazły się filmy dojrzałe i dobre – precyzyjny "Czerwony pająk" Marcina Koszałki, świeży "Kamper" Łukasza Grzegorzka, a wreszcie – "Ostatnia rodzina" Jana P. Matuszyńskiego, ale pogłoski o tym, że rodzime kino staje się przestrzenią młodych-zdolnych, wydają się dziś przedwczesne.
PLUS: Poeci z kamerą
Polskie kino wciąż bywa poetyckie i piękne. Po festiwalu w Gdyni w pamięci pozostaną nie tylko najlepsze filmy, ale też pojedyncze ujęcia, zachwycające metaforycznością lub plastyczną urodą.
Będzie wśród nich przerażający obraz sierpów, kos i siekier święconych w cerkwi w jednej ze scen "Wołynia" Smarzowskiego. I piękne ujęcie kąpieli Krzysztofa Majchrzaka w basenie w "Lesie, 4 rano" Kolskiego - obraz nierzeczywisty i symboliczny zarazem, w jednym ujęciu opowiadający pustkę i samotność bohatera. Będzie kadr z "Królewicza Olch" Kuby Czekaja, przedstawiający cienie ptaków zrywających się do lotu. I parę innych obrazów, które dowodzą, że polska szkoła operatorska wciąż wydaje znakomitych fachowców.
MINUS: Kobiety czyli wielkie nieobecne
Jeśli wśród szesnastu filmów walczących o Złote Lwy nie ma ani jednego wyreżyserowanego przez kobietę, to znak, że polskie kino ma duży problem. Problem, który wydaje się jeszcze głębszy, jeśli przyjrzymy się temu, jak rodzime filmy opowiadają o kobiecych postaciach, widząc w nich ekranowe ozdoby albo spełnienie erotycznych fantazji.
Więcej na temat kobiet w nowym polskim kinie – tutaj.