Do najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych grup offowych tamtego czasu należało Sky Piastowskie. Założona w 1990 roku w Zielonej Górze grupa pierwotnie zrzeszała kilku kolegów z osiedla, by z czasem powiększyć się do grona kilkunastu osób. Jej liderem był Grzegorz Lipiec, autor bodaj najgłośniejszego polskiego filmu niezależnego przełomu wieków. Jego "Że życie ma sens" nakręcone w 1999 roku za kwotę 4 tysięcy złotych było opowieścią o niezależnych filmowcach przeżywających mniej lub bardziej spektakularne przygody. Film powstawał w szalonych warunkach, a ekipa pracowała za darmo, za to z poświęceniem. Podczas zdjęć operator spadł z płotu, łamiąc sobie żebra, jeden z aktorów po przypadkowym pobiciu na długi czas wywrócił harmonogram zdjęć, kierownik produkcji doznał kontuzji, gdy dowoził na plan (rowerem) baterie do kamer, a dźwiękowiec po dniu spędzonym na słońcu doznał udaru słonecznego. A mimo to film skończono, w jego postprodukcję włączyła się lokalna telewizja, a rok później film "Że życie…" jako pierwszy offowy obraz zagościł w pełnoprawnej dystrybucji kinowej.
W tym samym czasie offowe kino zyskiwało nowych autorów. Bodo Kox i bracia Matwiejczykowie kręcili amatorskie filmy, w których szczeniacka zgrywa raz po raz przeobrażała się w gatunkowe ćwiczenia, Kobas Laksa, artysta wizualny i filmowiec, w 1997 roku zrealizował "Sceny z życia", a Jacek Borcuch, doceniany aktor filmowy i teatralny, wchodził na nową zawodową ścieżkę, stając za kamerą "Kallafiorra" z 1999 roku. Jeśli dorzucimy do tego Wiesława Palucha przygotowującego debiutancki "Motór" (2002), czy utalentowanego Przemysława Wojcieszka otrzymamy grupę bardzo różnorodnych twórców, których połączył ten sam cel – przemiana polskiego kina.
Świat nieopisany
Zadanie, jakie stawiali przed sobą twórcy offowi lat 90., było zarazem piekielnie trudne i… szalenie łatwe. Owszem, młodzi filmowcy-amatorzy nie mieli, a kamery z lat 90. ustępowały jakością nie tylko profesjonalnemu sprzętowi filmowców, ale i najsłabszym współczesnym smartfonom. Z drugiej zaś strony – zapatrzone w Hollywood kino znad Wisły, odwracało się od otaczającej rzeczywistości, zostawiając niezależnym filmowcom przestrzeń, by to oni mówili o tym, co boli prawdziwych ludzi.
Gwiazdorzy ówczesnego offu próbowali dyskontować tę pustkę, czego najlepszym przykładem była wczesna twórczość Przemysława Wojcieszka uznawanego wówczas za najważniejszego autora offowego w Polsce. Zaczęło się od krótkometrażowego "Zabij ich wszystkich", historii o zbuntowanej nastolatce, która przyjeżdżała do ogarniętego zamieszkami miasteczka, by protestować przeciwko przemocy policji. W tym niepozornym filmie Wojcieszek ustawiał przed widzami lustro, w którym mogli przyglądać się Polsce przełomu wieków. Jego "Zabij…" było opowieścią o wyzysku pracowników, dzikim kapitalizmie, bezrobociu, społecznej marginalizacji i o bezideowości ówczesnego świata. Wojcieszek sięgał po autentyczne wydarzenie – zamieszki z Słupska 1998 roku wywołane śmiertelnym pobiciem kibica przez miejscowych policjantów, by pokazać świat, którego polskie kino nie chciało wówczas widzieć. Ale siłą jego filmu było nie tyle społeczne zaangażowanie, co intelektualna przenikliwość: oto bowiem Wojcieszek opowiadał o pełnej ideałów bohaterce, która bardzo szybko przekonywała się, że za agresją tłumu nie stoją żadne wyższe racje, a jedynie banalna chęć destrukcji.