W roku Szymanowskiego
"Twój czar nade mną trwa" - zwracał się
autor Beniowskiego po latach do swej młodzieńczej fascynacji czy miłości, starszej o siedem lat Ludwiki Śniadeckiej. Dziwny i mocny czar
Karola Szymanowskiego, starszego od Anny o lat piętnaście, unosi się nieodmiennie nad dziennikami Iwaszkiewiczowej. Warto podkreślić, że jej długoletni i wierny, choć przecież wcale nie bezkrytyczny "afekt" do Karola z Tymoszówki (której zresztą, w przeciwieństwie do męża, nie poznała z autopsji) i Karola z "Atmy" (którą odwiedzała wielokrotnie przy okazji częstych wyjazdów do Zakopanego) ma charakter całkowicie własny, pierwotny, kobiecy, swoisty - nie zaś odbity od potężnej przecież i sugestywnej świadomości
Jarosława. Ten dopełnia jedynie i poszerza - w sensie perspektywy historycznej, sumy wrażeń i wspomnień z ukraińskiego, kresowego dzieciństwa i dziedzictwa - sporo późniejsze spojrzenie Iwaszkiewiczowej na fascynującego powierzchownością, kulturą, talentem i osobowością człowieka i kompozytora. W powszechnej opinii "drugiego po
Chopinie". Dla Jarosława z Kalnika kuzyn Karol czy Katot, jak go familijnie nazywano, był po sąsiedzku i od zawsze, w zasięgu pamięci, wzroku czy ręki i kojarzył się z wesołym, błyskotliwym, utalentowanym muzycznie, literacko i aktorsko "ślicznym chłopcem", ubranym nieodmiennie bardzo elegancko i "mającym wielkie powodzenie u kobiet". Jego z lekka dwuznaczny czar i mir u młodzieży musiał być tym większy, że ciągnęła się za nim szeptana opinia "gorszyciela i deprawatora", usytuowanego - niczym Nietzsche i
Przybyszewski - "jenseits von Gut and Böse", "poza dobrem i złem". Szła za nim etykieta immoralisty, bałwochwalczego czciciela Erosa i Dionizosa. Nic dziwnego, że liczne bogobojne ciotki "widziały dobrze jego destrukcyjny wpływ" na młode serca i umysły, jego "zepsucie i wynaturzenie", starając się uchronić niewinne dusze przed szatańskim urokiem secesji i dekadencji, przed wyuzdanym, wszystkożernym erotyzmem Katota. Kipiąca nim wczesna twórczość Iwaszkiewicza, jego dionizyjskie "gody życia", "zmowy mężczyzn" potwierdzają wszystkie obawy strażników cnoty i dowodzą zarazem nieskuteczności ostrzeżeń i sanitarnych kordonów.
Na szczęście dla siebie osiemnastoletnia panna Anna Lilpopówna, młoda, głodna życia, ale też czuła na wartości wyższe i głęboko religijna (co pozostanie jej do końca), poznała - "w 1916 roku w Kijowie u Spiessów" - nieco innego Karola Szymanowskiego. Pięknego i wytwornego, "do zakochania", ale różniącego się zasadniczo od tamtego poganina, gorszyciela i prowokatora, pożeracza serc i sumień, "złotego młodzieńca" z Tymoszówki i Elizawetgradu, który urzekł i "uwiódł" jej przyszłego - jak się miało po latach okazać - męża
Jarosława Iwaszkiewicza. Na szczęście dla siebie Anna, która miała dobrze poukładane w głowie, nie została jeszcze jedną ofiarą uczucia i nie podzieliła losu nadmiernie egzaltowanych panien, choćby takiej Jadwigi Janczewskiej. Ta, umieszczona w komorze wielkich ciśnień, pomiędzy osobowościami
Witkacego i
Szymanowskiego, dwa lata wcześniej malowniczo odebrała sobie życie wystrzałem z pistoletu na posłaniu z kwiatów u stóp Pisanej w Kościeliskach. Młodziutka i wrażliwa artystycznie Anna Lilpop dojrzała nie tylko elegancję, powab, "zniewalający czar" osoby Karola i niepowtarzalny, zaprzepaszczany na fotografiach "wyraz jego oczu". Ona przede wszystkim zobaczyła w nim wielkiego, oryginalnego artystę, zmieniającego swymi preludiami, etiudami, sonatami, pieśniami, swymi Mitami, Maskami i Metopami, a nade wszystko ukończoną właśnie Pieśnią o nocy, czyli III Symfonią op. 27 (1914-1916), i ciepłym jeszcze I Koncertem skrzypcowym op. 35 (1916) oblicze muzyki polskiej. Jej przyszły mąż, Jarosław - poznany, jak wiadomo, również za sprawą muzyki, bo przez pianistę i krytyka
Romana Jasińskiego, który umówił go z Anną 1 lutego 1922 roku w Warszawie - mimo lepszej pozycji startowej, dłuższej znajomości z Karolem jakby wolniej dochodził do tych konstatacji. Ale to on, jeden z największych, najwszechstronniejszych artystów polskich, jest autorem cenionych, cytowanych pism muzycznych o Bachu, Chopinie, Szymanowskim, gdy intymne, kameralne, bardzo często przenikliwe i głębokie, by nie powiedzieć fachowe zapiski Anny, skrywane przed mężem, usunięte na długo w cień, skazane na niebyt, poznaliśmy stosunkowo niedawno. Jakby poniewczasie, bez rozgłosu...
sr* * ****Każde dobre małżeństwo, dążąc do jedności, harmonii i pełni, szanuje wzajemnie różnice i omija zasadzki identyczności, przed którymi ostrzegać będzie
Szymborska w pięknym i mądrym wierszu Złote gody z tomu Sól (1962). Smutnym w gruncie rzeczy wierszu o zaniku cech indywidualnych, dystynktywnych, o wyczerpaniu się energii rozwoju i wzrostu, o zagrzęźnięciu w "świętym spokoju", o wyrównaniu potencjałów i "spotkaniu się wszystkich kolorów" w unifikującej bladości i uniwersalnej "bieli" podobieństw:
Kto z nich jest podwojony, a kogo tu brak?
Kto się uśmiecha dwoma uśmiechami?
Czyj głos rozbrzmiewa na dwa głosy?
W czyim potakiwaniu kiwają głowami?
[...]
Kto z kogo tutaj skórę zdarł?
Kto tutaj żyje, a kto zmarł?
Zobaczmy w oparciu o materiał "spotkań z Szymanowskim" obojga małżonków - choć znając te bujne indywidualności i monady duchowe wynik wydaje się przesądzony - czy zachodziło u Iwaszkiewiczów niebezpieczeństwo nałożenia i podwojenia, suflowania, podbasowywania i śpiewania chórem, nie mówiąc już o trwalszym zdzieraniu z siebie skóry i pożeraniu słabszego. Musimy przy tym pamiętać, że bliscy sobie i dobrze rozumiejący się ludzie wypracowują latami, często w sporze i walce, jedność duchową, pewien wspólny kanon odczuć i przemyśleń. Nie muszą podczytywać sobie dzienników i uzgadniać - przynajmniej na zewnątrz - "wspólnych stanowisk", dbać o wrażenie monolitu, skoro są dynamiczną, dopełniającą się i inspirującą, zdolną do wzajemnej autokorekty jednością i wspólnotą. Nie muszą się obciosywać i naginać do siebie, skoro w zasięgu ich oka, ucha i ręki jest jeden i ten sam, ale jakże wieloraki, wielobarwny świat. Do tego zagrożony śmiercią i nicością. To mniej więcej, tyle że w aspekcie bardziej uniwersalnym, planetarnym, metafizycznym miał na myśli Antoine de Saint-Exupéry, gdy na krótko przed wybuchem wojny w Ziemi, planecie ludzi (1939) bilansował nasze szanse i zagrożenia:
"Jeśli nie ma w tym nic złego, że się cywilizacje sobie przeciwstawiają, bo od tego zależą nowe syntezy, to jest w tym potworność, że się nawzajem pożerają."
Dotyczy to cywilizacji, kultur, grup społecznych i zawodowych, małżeństw i zwykłych przyjaźni...
sr* * ****Nieszczęściem Iwaszkiewicza była sięgająca pięćdziesięciu lat, wymagająca pamięci słonia perspektywa w s p o m n i e ń o Szymanowskim, nieszczęściem Anny nazbyt wielkie rozproszenie, wyrywkowość i fragmentaryczność kontaktów z żywym Karolem. Artystą zapracowanym, w ciągłych, najczęściej zagranicznych, podróżach i rozjazdach, a w latach późniejszych, z uwagi na stan zdrowia, izolującym się i izolowanym po rozmaitych "Zauberbergach" jak Edlach, Davos, Lozanna, które dawno straciły dla niego - jak dla Stasia z Brzeziny Jarosława - urok wczasów i święta. Jeśli u autora Spotkań z Szymanowskim (1947), gdzie zrozumiałe luki pamięci kraszone są literaturą, znajdujemy co rusz wyznania w rodzaju: "Jakże żałuję, że nie zapisałem wtedy rozmów z Karolem, dzisiaj niewiele ich pamiętam", jak gdyby barwny kuzyn nazbyt długo przesłaniał twórcę i artystę, u Anny Iwaszkiewiczowej daje się we znaki niedosyt materiału na szerszą i głębszą syntezę. Uderza pewna nieuchwytność postaci i związana z tym, niepozbawiona zresztą uroku, ulotność, impresyjność sądów, zrodzonych pod naporem chwili i nastroju. Ale i tu, i tu zdarzają się fragmenty mądre i przenikliwe, do tego niemałej piękności... Występuje w nich, jakby tropem Fortepianu Szopena
Cypriana Norwida, artysta nad instrumentem, przychwycony na jakimś intymnym tête-à-tête z Panią Muzyką (by odwołać się z kolei do wiersza
Gałczyńskiego Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha). Złapany w momencie obcowania z Absolutem, z tajemnicą sztuki czy bytu, a może już z czymś transcendentnym, "zaziemskim", niewyrażalnym. Wychylony dzięki łasce muzyki ku innym światom, "płaszczyznom i rzeczywistościom", jak wtedy, gdy Karol zamyślał się nad fortepianem przy Chopinie, przy kolędowaniu w świątecznym Stawisku. A co skrupulatnie utrwaliła Anna w swej dziennikowej impresji dotyczącej drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1931 roku:
"Karol wziął parę nut i potem zamyślił się, spojrzałam na niego i oczy jego były w tej chwili tak dalekie, tak zaziemskie, jak mogą być tylko oczy człowieka, który poza zwykłym ludzkim (ach, rzeczywiście arcyludzkim!) życiem, żyje jednocześnie w jakiejś innej płaszczyźnie, w jakiejś innej rzeczywistości, stokroć od tej naszej istotniejszej. [...] Mówiliśmy dużo o Chopinie à propos numeru chopinowskiego 'Revue Musicale', do którego Karol też pisał. Karol mówił to samo, co zawsze myślę o Chopinie, że całe jego powodzenie za życia było tylko powodzeniem jego osobistym jako czarującego człowieka i niezwykłego pianisty. Muzyka jego, a przynajmniej to, co w niej jest najlepsze, nie mogło być doceniane przez współczesnych. Karol wziął parę nut mazurka b-moll jako przykład 'komu sto lat temu to mogło się podobać?' [tu ręką wpisane nuty, kilka taktów Mazurka op. 24 nr 4] Mówiliśmy o tej niezwykłości harmonii Chopinowskiej, o tych nagłych modulacjach, o tym całym nastroju dziwności, 'dziwności istnienia', jak mówi Witkacy, który jest tak silny w jego muzyce. A dla mnie taka właśnie dziwność istnienia jest przede wszystkim w straszliwym preludium a-moll i w takich niesamowicie pięknych momentach jak zakończenie etiudy cis-moll [op. 25 nr 7], a także w perwersyjnym wyrafinowaniu 'Barkaroli'. Karol mówił, że tę dziwność istnienia [...] czuje najbardziej w 'Berceuse' [Kołysance Des-dur op. 57], w akordach przychodzących przed ostatnim powrotem motywu, także w 'Balladzie' czwartej, oczywiście w 'Polonaise-fantaisie'."
Jarosław jakby chętniej zawierza pamięci i lepiej konstruuje materiał literacki, tworząc w pewnym momencie swoich Spotkań... rodzaj tymoszowieckiej mikroscenki. Godnej przytoczenia ze wszystkimi niuansami i detalami.
Cóż, musimy mu wierzyć, rozwichrzonemu artyście, mistrzowi fikcji, że tak właśnie było n a p r a w d ę...
"Weszliśmy kiedyś z Kruszyńskim do pokoju w oficynie, gdzie stało pianino Karola. Wziąłem na klawiaturze kilka początkowych taktów koncertu c-moll Beethovena. Kruszyński zapytał, co to jest. Zamiast mojej odpowiedzi rozległ się z przyległego pokoju głos Karola. Okazało się, że jest u siebie i wypoczywa na łóżku. Zaczęliśmy mówić o koncertach Beethovena. Karol powiedział, że najbardziej lubi koncert G-dur. Chciałem wybrać pierwsze wejście fortepianu [zresztą rozpoczynające, jak pamiętamy, utwór], ale omyliłem się. Karol wstał z łóżka i siadłszy do pianina wziął te pierwsze takty. Grał je wolniej, niż się zwykle gra, tworząc z tych przepięknych akordów rodzaj kościelnego zaśpiewu. Potem mówiłem o wariacjach c-moll Beethovena, które swą tonacją, wyrazem, dynamiką są tak bliskie koncertowi c-moll. Wtedy Szymanowski powiedział, że z wariacji Beethovena najbardziej lubi wariacje C-dur na temat Diabellego. Zdziwiło to mnie trochę, bo uważałem tę rzecz za wtórną kompozycję Beethovena. Szymanowski był całkiem przeciwnego zdania. A na wyrażone przeze mnie wątpliwości powiedział: 'To nie jest wcale ładne, tam nie ma piękna. Ale za to tam jest tyle muzyki!' Nie rozumiałem. 'To nic - powiedział Szymanowski - kiedyś to zrozumiesz. Nie będziesz szukał piękna, tylko muzyki...' "
Lekcję kuzyna zapamiętał Iwaszkiewicz na długo, może na zawsze, skoro z upodobaniem razem z Anną "żyli w muzyce", szukali jej niestrudzenie, do końca, m.in. na corocznych koncertach
Warszawskiej Jesieni, próbując dotrzymywać kroku nowym propozycjom i eksperymentom, pokonywać rutynę, rozwijać ucho i wyobraźnię muzyczną. Próbując poszerzać kanon, listę rzeczy "zdobytych i oswojonych", oswajać się z nowym językiem muzyki i rodzajem piękna, które niejedno ma imię i przybiera wieloraką, często zaskakującą postać. Ale lekcja Karola była jeszcze rodzajem instrukcji, wyraźną wskazówką, jak patrzeć na jego twórczość, by z inercji nie czynić cnoty. By z naturalnego upodobania ucha do kantyleny nie zatrzymywać się na wczesnych próbach i zdobyczach, wabiących niczym mitologiczne syreny łatwą śpiewnością dla ukrycia dziecięcego jeszcze, kruchego szkieletu harmonii. Co prawda nie wszystkie jego dzieła mają taką "kresową tęsknotę", powab i słodycz sławnej Etiudy b-moll, trzeciej z czwartego opusu, ale też nie wszystkie tak bezwolnie i natrętnie przypominają nam o istnieniu w pobliżu trochę starszych od Szymanowskiego i trochę sławniejszych w tym czasie Rosjan, Skriabina i Rachmaninowa.
Człowiekowi potrzeba czasu na przejście od konwencji do konstrukcji, od kokieterii do głębi, od wycackanego "piękna" do organicznej urody samej dobrze zrobionej muzyki, choć osobiście, jak młody Iwaszkiewicz, broniłbym - nawet przeciwko Szymanowskiemu - efektownych, zręcznie napisanych na fortepian 32 wariacji c-moll Beethovena. Nie wszystko zaraz musi mieć głębię zaiste genialnych (zwłaszcza w interpretacji Glenna Goulda z 1981 roku) Wariacji Goldbergowskich Jana Sebastiana, nieść z sobą t y l e m u z y k i, co jego pożegnalne Kunst der Fuge, przyprawiające nieraz o prawdziwą mękę bardziej surowego odbiorcę i gorzej temperowane ucho. I Jarosław, i Anna, i sam
Karol Szymanowski potrzebowali czasu, by się zorientować, dokąd prowadzi droga, by odrzucić pokusy łatwego estetyzmu i natychmiastowego poklasku, wybrać piękno głębsze i trudniejsze, odnajdować więcej w preludiach i fugach Bacha niż w Preludiach Liszta. By się zorientować, że więcej muzycznego Orientu kryje się w wystylizowanych Pieśniach miłosnych Hafiza, Pieśniach muezina szalonego (do słów
Jarosława Iwaszkiewicza), w pieśni Roksany z Króla Rogera, w fortepianowej Szeherezadzie z Masek, nie mówiąc już o III Symfonii, nastrojowej Pieśni o nocy do słów Dżalaludina Rumiego (wzbudzającej nieodmiennie mistyczny wręcz zachwyt Anny Iwaszkiewiczowej) niż w bardziej sławnej, niezwykle popularnej, melodyjnej, pięknie zinstrumentowanej Szeherezadzie Mikołaja Rimskiego-Korsakowa. Z listów, prawie codziennych, Anny i Jarosława, z zapisków muzycznych dziennika Iwaszkiewiczowej wyłania się portret ludzi poszukujących i dojrzewających do prawdziwej i wartościowej sztuki - gdzieś w tajemniczym przejściu między pierwszym, ładnym przecież preludium C-dur, na którym Gounod osnuł swoje Ave Maria, a ósmym, warsztatowo wzorcowym, kontemplacyjnym, głęboko uduchowionym, by nie powiedzieć "niebiańskim" preludium es-moll z I zeszytu Das Wohltemperierte Klavier, jakąś kwintesencją wielkiej muzyki i stylu Bachowskiego, ulubionym, najchętniej granym przez małżonków na Stawisku. Dojrzewających w przejściu od szczerych i ładnych pierwszych preludiów i etiud Karola z Tymoszówki do nieprzypominających niczego i nikogo, głęboko modulowanych, opętanych góralszczyzną, dzikich i wyrafinowanych jednocześnie, "nieładnych" mazurków op. 50. Przypisanych zresztą przez Szymanowskiego Iwaszkiewiczom, tym samym "zmuszanym" dyskretnie i podstępnie, by dojrzewali. I dojrzewali... Od pstrych i zadłużonych nadmiernie w niemczyźnie Wolfa i Straussa Bunte Lieder do surowych i przejmujących Pieśni kurpiowskich, wprowadzonych, jakże efektownie, na ostatnie karty Brzeziny Jarosława. Dojrzewali do syntetycznej wspaniałości dzieł ostatnich, do surowego, chłopskiego skupienia Stabat Mater, do mądrze rozkiełzanego piękna polskich Święta wiosny i Carminy burany - Harnasi i IV Symfonii koncertującej.
Przyjrzyjmy się temu ostatniemu utworowi w oświetleniu obojga małżonków. Szczery zachwyt dla tego arcydzieła, któremu zresztą bardzo już chory Szymanowski jako solista niezupełnie poradził, będzie dla nas w tej konfrontacji sprawą tyle oczywistą, co drugorzędną. Bardziej interesujący będzie sam sposób narracji, sprawozdania z kopenhaskiej (19 i 20 stycznia 1933 roku) premiery Symphonie concertante.
Anna, przytaczając w dzienniku parę taktów z otwierającego utwór "Moderato", notuje w końcu stycznia w stolicy Danii:
"Czar tego motywu owiewa mnie, napełnia całą. Karol przyjechał z 'Ficiem' [Grzegorzem Fitelbergiem, dyrygującym orkiestrą radia duńskiego] w niedzielę piętnastego wieczorem... Przychodził do nas grać z rana, byłam na próbie, wieczorem dziewiętnastego był koncert. Ten dzień jest niezapomniany, dawno takiego w życiu nie miałam, nigdy właściwie, bo nie zdarzyło mi się słyszeć takiej muzyki d w a r a z y d z i e n n i e. [...] Nie wiem, czy to nie jest najpiękniejsze dzieło naszej epoki. Pamiętam wrażenia swoje po III Symfonii, po koncercie skrzypcowym. A jednak teraz, biorąc obiektywnie, czysto muzycznie, to ostatnie jest chyba bardziej 'doskonałe'. Zdawałam sobie sprawę z tego, co dotychczas słyszałam ledwo-ledwo przez radio z pierwszej i ostatniej części, druga ["Andante molto sostenuto"] była dla mnie właściwie niespodzianką; wydawało mi się, że jest to liryczne 'anielskie' larghetto, a tymczasem jest może najpotężniejszą częścią całej symfonii. To narastanie bez ostatecznego blasku instrumentów, jakby olbrzymi oddech nie mogący wydostać się całkowicie (diese Steigerung), jest w tym coś groźnego, pięknego w swej grozie jak obroty ciał niebieskich. Nie dziwię się, że ta właśnie część (czułam to wyraźnie) największy wywołała niepokój, protest, chwilami jakby popłoch na sali. Dopiero po tej reakcji publiczności zdałam sobie sprawę z tego, jak jednak nowym jest to dzieło. Dlaczego w Warszawie powitano to jako coś właśnie łatwego [...], nie rozumiem. Najzabawniejszy był Karol, który również w to uwierzył i kiedy mówiłam mu o tej reakcji sali, był szalenie zdziwiony; powiedział, że jemu wydawało się, że tym razem napisał eine Unterhaltugsmusik [muzykę rozrywkową]. Zawsze mnie dziwi i irytuje, że Karol nie rozumie, że łatwe powodzenie nie jest powodzeniem. [...] I ja bez ceremonii mówiłam mu o tym, co obserwowałam, c i e s z ą c s i ę z tego, bo tylko dzieło genialne może wywoływać taki niepokój; myślę, że gdyby Duńczycy nie byli tak ospałym narodem, byłyby gwizdy. Tego już Karolowi nawet nie mówiłam, ale czułam, że oklaski końcowe, oficjalne i zdawkowe (prócz orkiestry, która zagrała fanfarę), większą zrobiły mu przyjemność. Nie mogę zrozumieć w takim człowieku jak Karol tej naiwnej próżności, żądzy łatwego powodzenia, która właściwie nie jest zarozumiałością, bo raczej dowodzi, że on nie zdaje sobie sprawy ze swej wielkości."
Co na to wszystko Jarosław? Inicjator, ale nie kontroler zapisków własnej żony. Trudno nie wierzyć Annie, gdy napomyka wiosną 1925 roku: "Jarosław, któremu zresztą nigdy nie dałam nic z tego przeczytać, ciągle mnie namawia do dalszego pisania". A zatem jak z pozycji Jarosława, z pozycji wspominającego po blisko piętnastu latach swoje spotkania z Szymanowskim, wyglądał tamten styczniowy wieczór w duńskiej stolicy? Dwugłos małżonków o muzyce nie zdarza się co dzień...
"Koncert w Kopenhadze odbył się przy wyprzedanej sali. Miałem wówczas po raz pierwszy okazję usłyszenia (nie przez radio) IV Symfonii Karola. Zrobiła ona na mnie wielkie wrażenie. Na próbie generalnej koncertu był obecny najpoważniejszy krytyk muzyczny Kopenhagi Wiliam Behrend, dziwaczny, ale miły staruszek, była także nasza znajoma, muzykalna pani Tisseau; ogromnie nas zadziwiła reakcja tych osób na utwór Szymanowskiego. Wydawali się być oszołomieni, zdumieni, nawet trochę oburzeni. Ta sama reakcja zjawiła się na sali podczas koncertu, czuło się, że publiczność jest zaskoczona - i zanim po zakończeniu symfonii odezwały się zdawkowe oklaski, była przykra, nieufna pauza, jakby publiczność wahała się przez chwilę, czy gwizdać, czy opuścić salę. Powtórzyliśmy nasze wrażenia Karolowi, zdziwiło go to bardzo, a na jakieś filozoficzne uwagi Behrenda powiedział: 'Mój Boże, czyż to jest aż tak poważne? A ja chciałem napisać trochę Unterhaltungsmusik dla szerokiej publiczności!' Zdawał się także nie rozumieć, kiedy cieszyło nas to zaskoczenie duńskiej publiczności - tak był spragniony łatwych sukcesów, spontanicznych oklasków, bezpośredniej reakcji publiczności. Były to jednak rzeczy - wobec powagi jego utworów - zupełnie niemożliwe."
Czytamy... przecieramy oczy... Czyżby osmoza małżeńska tak w końcu wielkich i różnych duchów, tak potężnych indywidualności była aż tak pełna i głęboka? Czyżby w jakiś tajemniczy sposób małżonkowie uzgodnili werdykt? W każdym razie zaczynamy wierzyć Nietzschemu, gdy zapewnia nas w dziełku pod wymownym tytułem Ludzkie, arcyludzkie, że w porządnym małżeństwie lwia część życia przypada na przyjemną i wartościową rozmowę. Na wymianę wrażeń i myśli.
Tadeusz Stefańczyk © by "Twórczość" 2007 | |