X Międzynarodowy Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga rozpocznie się 17 listopada 2017 roku w Katowiacach. Najlepszego wśród młodych dyrygentów i dyrygentek poznamy 25 listopada.
Filip Lech: Konkurs Fitelberga jest jednym z najstarszych konkursów poświęconych sztuce prowadzenia orkiestry na świecie. Starszy jest tylko konkurs w Besançon. Skąd pomysł na powołanie konkursów dyrygenckich? Nie jest to oczywiste pole do rywalizacji.
Mirosław Jacek Błaszczyk: Zawsze nadchodzi taki czas, że trzeba wyłonić czołówkę: pianistów, skrzypków, śpiewaków, w końcu dyrygentów. Z tego powodu powstały konkursy. Czy są one najwłaściwszym sposobem selekcji tych najlepszych? Nie mnie to oceniać.
Instrumentalista uczy się programu, który jest narzucony i gra go od pierwszej do ostatniej nuty. Na tej podstawie jurorzy oceniają, w jaki sposób wykonany był dany utwór. Natomiast tutaj oprócz wykazania się techniką, dyrygent musi jeszcze poprowadzić próbę. Wysłyszeć, co orkiestra zagra, żeby sformułować swoje uwagi, a efekt końcowy był jak najlepszy. W pierwszym etapie Fitelberga młodzi artyści mają do swojej dyspozycji tylko 30 minut – moim zdaniem to szalenie mało, żeby pokazać wszystkie walory – ale gdybyśmy dali więcej czasu, to Konkurs trwałby trzy tygodnie.
Konkursy dla instrumentalistów są często porównywane do zawodów sportowych – muzycy są narażeni na wielki stres, ale i wysiłek. Jak wygląda zawód dyrygenta pod względem wymagań kondycyjnych?
W czasie dyrygowania żyje całe ciało. Można powiedzieć, że to zdrowsze od grania na skrzypcach, fortepianie – tam pracują tylko ręce i głowa. Każdy sport rozluźniający ciało jest dla dyrygenta pożyteczny, szczególnie pływanie, które jest wyjątkowo dobroczynne dla kręgosłupa. Swoim studentom polecam tenis stołowy, najlepiej rozwija ruch przygotowawczy, z niemieckiego auftakt.
Można powiedzieć, że kierowanie orkiestrą to sport zespołowy. Skąd wiemy kto zawiódł: dyrygent czy orkiestra?
Przed publicznością zawsze odpowiada dyrygent. To jest taki zawód, w którym bierze się pełną odpowiedzialność za to, co się wydarzy. Oczywiście jest to żywy zespół, dlatego trudno wymagać nieskazitelnego wykonania. Tylko najlepsze orkiestry na świecie popełniają minimalną ilość błędów.
Zazwyczaj dyrygent od pierwszej próby jest nieprawdopodobnie przywiązany do swojego wyobrażenia o tym, w jaki sposób utwór powinien zabrzmieć. Jego rolą jest przekazać to w sposób sugestywny: poprzez ruch, mimikę. Także poprzez słowo, chociaż to nie może być przegadane. Przeważnie słychać, czy istnieje absolutna symbioza pomiędzy dyrygentem a orkiestrą, czy potrafi on przekonać stuosobowy zespół do swojej koncepcji. Wtedy możemy usłyszeć, że to wykonanie jest wspólne – musi być to porozumienie absolutne.
W jaki sposób zbudować zaufanie pomiędzy dyrygentem a zespołem? Ile może trwać taki proces?
Jeżeli orkiestra wie, że dyrygent dąży do swojego celu i ten cel jest już widoczny i słyszalny. Proszę mi wierzyć, to można zauważyć po kilku minutach współpracy pomiędzy dyrygentem a orkiestrą. Po kilku minutach muzycy są przekonani, że ten tydzień spędzony z dyrygentem będzie znakomity, efekt będzie bardzo dobry. Oni poddają się temu dyrygentowi. Są też dyrygenci niezdecydowani co do koncepcji wykonania. Wtedy orkiestra wie, że musi więcej dać od siebie, żeby melomani byli zadowoleni.
Na ile może pozwolić sobie dyrygent przy interpretacji utworu?
Dyrygent ma mniejsze pole manewru niż solista. Solista odpowiada tylko za siebie i za to, jak czuje i słyszy ten utwór. Później można różnie oceniać jego wybory: jako ekstrawaganckie, niedokładne w artykulacji, zbytnio zmieniające tekst utworu. Dyrygent musi być powściągliwy jeśli chodzi o nowinki, musi dokładnie realizować to, co kompozytor zapisał w partyturze. Każda rzecz niezgodna z partyturą będzie negowana przez zespół. Trudno sobie wyobrazić, żeby interpretacje dyrygentów były szokujące, tak jak interpretacje Ivo Pogorelicia na Konkursie Chopinowskim. Taka dowolność jest niemożliwa.
Czy na konkursach dyrygenckich pojawiają się ekscentrycy, tacy jak Pogorelić?
Jeśli mówimy o sposobie interpretacji partytury – na pewno nie. Pojawiają się różne charaktery, widzimy artystów nadpobudliowych, flegmatycznych i tak dalej. Charakter dyrygenta udziela się często orkiestrze. Na konkursie słychać to trochę mniej, zespół stara się pomóc początkującym i mało doświadczonym dyrygentom.
Pamiętajmy, że są to artyści młodzi i mało doświadczeni. Dyrygent dopiero mając 40, 50 lat może powiedzieć, że zdobył doświadczenie. Do skrzypiec, fortepianu można mieć dostęp od piątego roku życia albo nawet wcześniej – mając 18 lat można znać go już perfekcyjnie. Dyrygent ze swoim instrumentem, czyli orkiestrą, styka się dopiero na studiach.
Czy mógłby pan przytoczyć i krótko opisać kategorie, które oceniają jurorzy Konkursu Fitelberga?
Oceniamy nie tylko technikę manualną, ale też jakość prowadzenia próby, mimikę, oczytanie, sposób pracy z orkiestrą. Dyrygent musi potrafić w krótkich słowach sformułować celne uwagi. Przegadana próba jest minusem dla dyrygenta, tak jak w wojsku: uwaga musi być celna i trafna. Ważna jest mimika, jeśli temat jest radosny, twarz musi pokazywać to, co za chwilę usłyszymy. Do interpretacji muzyki z różnych epok potrzebne jest oczytanie, nie tylko muzyki danego okresu, ale również konktekstów politycznych i kulturowych. W końcu muzyka nie jest oderwana od rzeczywistości. Bardzo ważne jest, w jaki sposób dyrygent podchodzi do ludzi, w jaki sposób konstruuje swoje uwagi, żeby nikogo nie obrazić, ale jednocześnie nie być miękkim i ciągle wychwalać orkiestrę.
Czy dyrygent, który jest niedbały, ale zachwyca swoją interpretacją ma szansę wygrać Fitelberga?
Nie ma takiej możliwości. Nie można zostać wybitnym dyrygentem będąc niechlujnym, niedbałym, nonszalanckim. To zawód bardzo precyzyny i chirurgiczny, trzeba odkryć, co boli daną orkiestrę, zwrócić na to uwagę i poprawić każdy błąd: inną artykulację, złą dynamikę (a paletę dynamiczną mamy tak bogatą jak artysta malarz) i inne szczegóły.