[Hanna Krall, Król kier znów na wylocie, Warszawa 2006.]
Przed laty Tadeusz Drewnowski w Ucieczce z kamiennego świata nazwał miłość Borowskiego i Marii dwudziestowieczną wersją historii Tristana i Izoldy. Król kier znów na wylocie
Hanny Krall pośrednio odsyła do sądu badacza i zarazem do średniowiecznej opowieści o wielkim uczuciu. Odsyła jednak inaczej niż w przypadku bohaterów słynnego opowiadania U nas, w Auschwitzu... Tam bowiem mieliśmy uczucie, które pokonało okupacyjne i lagrowe przeszkody i pozostaje nieskazitelne. Miłość u Krall jest - jeśli tak wolno powiedzieć - mniej romantyczna, bliższa życiowej prawdzie; mniej "atrakcyjna", bo jedna ze stron nie dochowuje wierności. Ale czy mniej wzniosła?
Autorka Hipnozy upodobała sobie narracje budowane w oparciu o poetykę fragmentu. Nakazuje ona przedstawiać losy ludzkie w przebłyskach, krótkich odsłonach, które wprawdzie tworzą całość, jednak owa całość nie ma już epickiej potoczystości, epickiego rozmachu. Pisarka nie jest w tym ani odosobniona, ani prekursorska. Wiele powiedziano przy okazji tej techniki o jej zaletach w konfrontacji z wyzwaniami rzeczywistości koncentracyjnej, jak ją nazywa Andrzej Werner. W przypadku najnowszego dzieła Krall jednak ta cecha fragmentu nie wydaje się najistotniejsza. Chodzi bowiem nie tyle o mistrzowskie oddanie "epoki pieców", co o portret zakochanej kobiety. To zadziwiające, ale do tej pory nie mamy żadnego poważniejszego opracowania, które przybliżyłoby nam wojnę widzianą oczyma kobiet. Nie tylko brakuje monografii, która zechciałaby się zmierzyć z tą problematyką, ale - jeśli pominąć znany mi jedynie z maszynopisu artykuł
Ingi Iwasiów - nie dysponujemy żadnym większym szkicem. W literaturze przedmiotu traktującej o II wojnie światowej jest to jedno z tych miejsc, które czekają na swoich badaczy.
Każdy, kto spróbuje przypatrzeć się bliżej kobiecej optyce w widzeniu "czasów pogardy", z łatwością zauważy, iż różni się ona tak od męskiego mitu wojenki jako wielkiej przygody, będącej szansą do wykazania się brawurą i odwagą, jak i od martyrologicznej matrycy. Od jednego i od drugiego odgradza ją intymny punkt widzenia, nie licujący z atmosferą tamtych dni, ale też i nie kompatybilny z obowiązującymi i namaszczonymi modelami mówienia o doświadczeniu wojennym. Podświadomie pojmuje to bohaterka historii
Hanny Krall. Sprawia wrażenie, jakby wstydziła się uczucia, które owładnęło nią całkowicie w okolicznościach mało sprzyjających wielkim namiętnościom.
Również literatura Holocaustu, w którą wpisuje się Król kier znów na wylocie, zna smak "zakazanego owocu" - miłości kobiety i mężczyzny w cieniu krematoriów. Smak to przedziwny, stanowiący powód do wyrzutów sumienia. Jeszcze jedno z przewinień w bogatej galerii tych, które dręczą ocaleńców z Zagłady; kolejny aneks do tzw. syndromu ocalonych. Izolda R. przecież nieraz wyrzuca sobie, że jej jedyną troską i jedynym zmartwieniem jest los męża. Ma wrażenie, jakby nie dorastała do powagi chwili, nie potrafiła się włączyć w jej główny nurt.
Jak wygląda żydowska Izolda? Przede wszystkim jest naznaczona. Naznaczona przez nazistów i skazana, by podzielić los tysięcy jej rówieśniczek, którymi zapełniły się komory gazowe Birkenau i Treblinki. Należy do gorszego świata, niearyjskiego. Powraca - któryż to już raz w literaturze Holocaustu, ale i w twórczości Krall - temat gorszej żydowskiej egzystencji i żydowskiej śmierci.
"Wie, że i oni się martwią - Lilusia zapewnia ją, że w każdym polskim domu jest dzisiaj cierpienie. Wierzy Lilusi, ale dobrze wie, że polskie cierpienie jest lepsze, a nawet - godne zazdrości. Jej cierpienie jest gorsze, ponieważ ona jest gorsza. Cały świat tak myśli, a nie może się mylić cały świat w swoim poczuciu dobra i zła, czy raczej - w poczuciu lepszości i gorszości". Równie dobitnie daje temu wyraz, gdy przebywa wspólnie z polskimi kobietami:
"Patrzy na nie z zazdrością. Trafiły na Pawiak za ważne patriotyczne sprawy. Uczyły dzieci polskiej historii albo nosiły meldunki, albo drukowały bibułę...". Żydowska śmierć, absurdalna, niezawiniona, okazuje się nieznośnym ciężarem dla bohaterki. Gdyby umiała znaleźć jakieś uzasadnienie dla niej, z pewnością byłoby łatwiej umierać. Tak jak łatwiej jest odchodzić tym, którzy giną za konkretne czyny, niż tym, których mordują niewinnie. Niewinność nie pomaga. Zna to uczucie również narrator opowiadania Artura Sandauera "Pamiętnik bez sensu".
Izolda R. nie jest więc Izoldą, ale jej żydowskim odpowiednikiem, swoistym substytutem. To, co wartościowe, estetyczne, co zasługuje na przetrwanie, nie może mieć w sobie nic żydowskiego. By stać się w pełni Izoldą ze średniowiecznego romansu, musi zatuszować skazę. Nie oznacza to jednak, że może się jej pozbyć, a jedynie sprawić, by dla innych była niewidoczna, by nie prowokowała i nie naruszała ich dobrego samopoczucia.
Żydowską Izoldę każdy może poniżyć i wyszydzić. Każdy ma też prawo do jej ciała. Tak jak pewien "kulturalny" granatowy policjant spotkany na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu:
"Popycha ją w stronę łóżka. Oddycha chrapliwie, głośno, długo, czuć go papierosami i potem. Myśli: zażąda pieniędzy? zawiezie na komisariat? spyta o adres? Policjant nieruchomieje. Myśli: pojedzie do Wesołej? zastanie matkę? Policjant wstaje. Ubiera się. Czesze przed lustrem wąsy i włosy. Mówi: ubierz się. Wyjdź. Wsiadaj. Widzisz, jakie masz szczęście? Na przyzwoitego człowieka trafiłaś...". Ciało żydowskiej Izoldy jest zbrukane, a ona sama ubiorem i wyglądem przypomina kobietę lekkich obyczajów. Ale dzięki temu udaje się jej uniknąć śmierci. Policjant bierze ją za prostytutkę, a nie za Żydówkę. Jest uratowana. Jak dobrze być zwykłą dziwką.
Jest w utworze Krall jeden bardzo wymowny fragment, jednocześnie znakomicie oddający asymetrię losów Aryjczyków i Żydów. Bohaterka idzie do chirurga, by usunął jej z przedramienia żydowski trójkąt i numer z literą.
"Zostają cyfry więźnia z kartoteką, jakie mieli i Aryjczycy. Jakie można pokazać całemu światu spod krótkiego rękawa letniej sukienki". Ten chirurgiczno-symboliczny gest przywraca Izoldzie Regensberg prawo do cierpienia, płaczu, ale i współczucia ze strony sąsiadów, znajomych czy przypadkowych rozmówców, gdyby chciała ich zapoznać ze swoimi przeżyciami.
W świecie bez punktów odniesienia jedyną wskazówką, za którą podąża Izolda R., jest miłość. To ona pozwala je przejść zwycięsko kolejne próby. A jest ich tak wiele i są tak odmienne, że starczyłoby na niejeden romans. Podobnie bowiem jak w dawnych opowieściach o burzliwych losach pary kochanków, sporo tu niespodzianek i zwrotów akcji. Izolda R. widzi w tym przede wszystkim sprawczą rolę przypadku. Wielokrotnie słyszymy o nim we wspomnieniach ocalonych z Zagłady. Czy jednak to przypadek rządzi naszym życiem? Wszak Izoldzie Regensberg sytuacje i zdarzenia, w których uczestniczy, nie jawią się jako przypadkowe. Zresztą nie zdaje się ona zupełnie na ślepy traf. Tak naprawdę też nikt, kto chciał przeżyć, nie zawierzał całkowicie ślepemu losowi. Oznaczało to bowiem rezygnację, czyli śmierć. Przeciwnie, ofiara czyniła wszystko, by udział przypadku zminimalizować. Izolda zaś w pewnym momencie zawiera nawet umowę z Bogiem (przypomina się opowiadanie
Henryka Grynberga pod tym właśnie tytułem z tomu Drohobycz, Drohobycz). Nie można też zapominać, że i jej sprzymierzeńcem - jak każdego Żyda w tych czasach - był instynkt.
Król kier znów na wylocie wytycza jeszcze jedną ścieżkę prowadzącą do skojarzeń ze znanym średniowiecznym romansem. Po raz kolejny wskazuje ona na odmienność tych dwóch opowieści. Izolda sprzed kilku wieków okazuje się nam bliższa niż ta sprzed półwiecza. Izoldy R. nie usprawiedliwia miłość, jak wybranki króla Marka. Jej uczucie jest w szczególny sposób naznaczone winą i nigdy nie będzie czyste. Nawet dla niej samej (a może zwłaszcza dla niej) nie ma odkupieńczego wymiaru. Zawsze przecież będzie jej towarzyszyć pamięć o zdradzie - o głowie odwróconej od bliskiej osoby, by samemu ocaleć. I nic tu nie pomoże oczywisty fakt, że uczyniła to nie z myślą o sobie, ale o ratowaniu kochanego mężczyzny.
Krall jest jak zwykle oszczędna w słowach. Od tej prozy trudno oczekiwać wylewności, nigdy nie dawała ku temu powodów. W Królu kier znów na wylocie jest jednak passus, którego oziębłość i oschłość może zastanawiać:
"Stół jest nakryty do kolacji, syn Marysi i Sławka B. kroi pomidory do sałaty. Siadają we dwie, Marysia i młodsza córka, żeby porozmawiać. Syn woła, że trzeba zrobić sos do sałaty, Marysia krąży między kuchnią i stołem. Coś jeszcze chce spróbować czy gotowe, może ten sos albo kawałek mięsa. Robi to w pośpiechu, krztusi się. Przyjeżdża karetka. Lekarze próbują Marysię reanimować. Marysia umiera". To nieludzki opis, przerażający w swym dążeniu do tego, by jedynie relacjonować fakty. Wolno wszakże bronić takiej stylistyki. I choć odbiorca może oczekiwać od narratora jakiegoś - choćby wyrażonego pośrednio - komentarza, to powstrzymanie się od niego i owa drażniąca lakoniczność pozostają w zgodzie z tonacją całego utworu. Król kier znów na wylocie nie jest przecież powieścią psychologiczną, w której prawdziwość uczuć bohatera weryfikujemy, śledząc jego duchowe perypetie, lecz obserwując czyny rejestrowane okiem reportażysty.
Sławomir Buryła © by "Twórczość" 2006 | |