Z Wojciechem Smarzowskim o filmie "Róża" rozmawia Konrad J. Zarębski.
Konrad J. Zarębski: Pana poprzedni film, "Dom zły" (2009), odczytać można jako próbę polemiki z obrazem PRL-u, zapisanym w filmach Stanisława Barei, jako wyraz pragnienia przywrócenia właściwych proporcji. Idąc tym tropem, "Róża" (2011) może być interpretowana jako podważanie jednego z mitów założycielskich PRL-u - dziejowej sprawiedliwości powrotu Ziem Zachodnich i Północnych, Ziem Odzyskanych do Macierzy.
Wojciech Smarzowski: Porównywanie filmów to rola krytyków, ja swoich filmów nie porównuję. Nie zrobiłem "Domu złego" z buntu przeciwko przedstawianym dotychczas w filmach obrazom PRL-u, tak samo jak nie zrobiłem "Róży" przeciwko "mitom założycielskim", jak pan to ujął.
K.J.Z.: Jak to się stało, że sięgnął pan po temat mazurski? Kino polskie rzadko dotąd dotykało historii Mazur i Mazurów, także w trudnych latach 40. ubiegłego stulecia. Właściwie był tylko jeden taki film - westernowy "Południk zero" Waldemara Podgórskiego, z Ryszardem Filipskim jako oficerem Ludowego Wojska Polskiego - jedynym sprawiedliwym, który staje w obronie autochtonów. "Róża" to pierwsze tak wnikliwe spojrzenie na historię Mazur, nie licząc kilku filmów niemieckich, w tym Schlöndorffa i von Trotty. Jakkolwiek powtarzają się w nim motywy innych filmów - jak choćby "Nikt nie woła" Kazimierza Kutza, którego bohater mógłby zamiast na Dolny Śląsk wyjechać na Mazury, by tam, szukając swojego miejsca, uciec od traumy wojennych przeżyć.
W.S.: Nie szukałem filmowych odniesień - motyw westernowy u Podgórskiego czy sytuacja bohatera filmu Kutza to filmowe wątki uniwersalne, które mogą rozgrywać się w każdym miejscu i w każdej epoce historycznej. Ja na Mazury "trafiłem" przypadkiem. Zainteresował mnie scenariusz Michała Szczerbica, ponieważ przeczytałem historię, której sam bym nie wymyślił. Historię, która przychodzi z innego świata. Poza tym zawsze chciałem zrobić film o miłości. I to był ten moment, w którym tak naprawdę zanurzyłem się w historię Mazurów - narodu, który padł ofiarą dwóch nacjonalizmów i został unicestwiony.
K.J.Z.: Czy "Róża" jest bardziej filmem historycznym czy melodramatycznym?
W.S.: Podstawową warstwę filmu tworzy opowieść o miłości. Trudnej i na gruzach. Ona jest Mazurką - Niemką, a może Polką. To pojęcie względne i zależy od politycznej manipulacji szczególnie dotkliwej w tamtym okresie. Przede wszystkim jednak - jest kobietą, która z rąk Rosjan, później Polaków, doznała szeregu nieszczęść i najcięższych upokorzeń. On jest Polakiem, któremu Rosjanie i Niemcy, wojna i okupacja, zrujnowały życie. To wrak człowieka. Duch.
Połączy ich biologiczny odruch przetrwania, szybko jednak okaże się, że każde z nich może się odrodzić dzięki wzajemnej bliskości. Oboje są okaleczeni, nie widać nadziei, perspektyw ani przyszłości i dlatego, początkowo, jest to szansa bardziej na życie niż na miłość. Miłość przyjdzie na końcu. W ostatniej chwili.
K.J.Z.: Ale to tło historyczne czyni opowieść szczególnie poruszającą...
W.S.: Mimo całej drastyczności zdarzeń, które wpływają na losy bohaterów, warstwa historyczna w tej opowieści funkcjonuje jako tło. Akcja filmu toczy się na terenie starego pogranicza polsko-pruskiego, na ziemiach przyznanych Polsce po II wojnie światowej, na przełomie 1945/45 roku. Jej rytm wyznacza cykl czterech pór roku: lato jest wypalone, jesień zapowiada śmierć, zima to hibernacja, a wiosna daje nadzieję. W filmie znajdą odbicie także inne wydarzenia, objęte klamrą 1939-56, wewnątrz której Historia doszczętnie przemieliła losy ludzi, narodów i państw.
K.J.Z.: Czy widzi pan w losach Mazurów synekdochę polskiego losu po 1945 roku?
W.S.: Nie. To historia pary rozbitków, którzy odnaleźli się pod koniec wojennej zawieruchy. Opowieść o Mazurach - o narodzie, który padł ofiarą dwóch nacjonalizmów i został unicestwiony - toczy się jakby mimochodem.
Kim byli Mazurzy w połowie XX wieku, co ich wyróżniało? Polskie pochodzenie, niemieckie wyszkolenie, słowiańskie obyczaje, niemiecka tradycja, polskie nazwiska, niemieckie imiona, polski język, pismo niemieckie, słowiańska religijność, ewangelickie wyznanie, apolityczność... O tym wszystkim jest mowa w naszym filmie.
Chciałbym, żeby "Róża" była głosem w sprawie postrzegania i akceptowania różnic mniejszości narodowych, kulturowych, religijnych i etnicznych.
K.J.Z.: Po filmie "Kobieta w Berlinie" przetoczyła się przez polską prasę dyskusja na temat gwałtu jako oręża wojennego - jak to było naprawdę, dlaczego Rosjanie gwałcili, gdzie im wolno było to robić, a gdzie gwałt karany był śmiercią. Kiedyś z powodu jednej sceny gwałtu, której reżyser nie chciał usunąć z filmu (a autor powieści z polskiej wersji), na 20 lat zatrzymano na półce "Blaszany bębenek" powieść Güntera Grassa i film Volkera Schlöndorffa. W pańskim filmie do gwałtu, i to ukazanego z całą naturalistyczną brutalnością, dochodzi co kilka, kilkanaście minut. Czy widz, do którego adresuje pan swój film, jest na to gotowy?
W.S.: Są inne czasy. Nie chodzi o to, że "widz pozbawiony okropieństw na śniadanie, cały dzień źle trawi", ale o to, że kino radykalnie przesunęło granicę realizmu i naturalizmu.
Lubię prowokować, ale mam też nadzieję, że widz oprócz tych paru ciężkich scen odnajdzie w "Róży" sporo innych emocji, że oprócz przerażenia i szoku dozna również wzruszeń, bo - powtórzę - "Róża" jest filmem o miłości. Miłości na gruzach. Miłości w czasach nieludzkich.
K.J.Z.: Jak wyglądała praca z aktorami? Mam na myśli zwłaszcza przejmującą kreację Agaty Kuleszy.
W.S.: Z aktorami zawsze pracuję podobnie, ważna jest analiza tekstu, postaci i motywacji. Setki pytań, żeby przed zdjęciami ponazywać emocje oraz stany, w których - w danym momencie, w danej scenie - znajduje się postać. Potem na planie moja rola ogranicza się do tego, by pilnować wcześniejszych ustaleń albo odpowiednio reagować na zmiany i bezpiecznie przeprowadzić aktorów przez historię. Trzeba pamiętać, że ta historia była surowo, prosto - w dobrym tego słowa znaczeniu - napisana i że należało ją w surowy, prosty sposób sfilmować. Raczej odejmować niż dodawać. Koncentrować się na aktorach. Na emocjach.
Takie było założenie: aktorzy mają zagrać realistycznie, oszczędnie i organicznie. Z trzewi. Żeby bolało i żeby wzruszało. A że pracuję z wyjątkowymi aktorami, to czasem można mówić o kreacjach.
Rozmawiał Konrad J. Zarębski, maj 2011.