Zwierzęciem na miarę naszych możliwości i potrzeb.
Żubroń trafił nawet na łamy komiksu "Tytus, Romek i A’Tomek", strasząc swym dziwnym wyglądem głównego bohatera serii. "Jestem żubro-krową" – tłumaczył uczłowieczonemu szympansowi, przerażonemu, że ktoś z niego także zechce zrobić krzyżówkę.
Żubroń był mistrzem krzyżówek. Nie był po prostu hybrydą międzygatunkową, jak pracowity muł – owoc związku końskiej klaczy i ogiera osła. Był mieszańcem międzyrodzajowym. Mieszańcem arcypolskim, bo cóż może być bardziej polskiego niż miłość poczciwej krasuli i żubra.
Już na samym początku losy żubronia splotły się tragicznie z dziejami naszego kraju. Ich pierwszym hodowcą był polski ziemianin Leopold Walicki, który w połowie XIX wieku w swoim majątku na Grodzieńszczyźnie zaczął krzyżować bydło domowe z parą żubrów otrzymanych z łaski cara. Jako pierwszemu (i ostatniemu jak dotąd) udało się Walickiemu wyhodować w pierwszym pokoleniu płodnego samca – "żubrobyka" Zadziornego, ojca jedenastu cieląt. Wspaniale zapowiadający się eksperyment przerwał wybuch powstania styczniowego. Za pomoc okazaną powstańcom Walicki został zesłany na Sybir, a część jego stada trafiła za kraty w moskiewskim zoo.
Do pomysłu tworzenia żubrokrów i żubrobyków powrócono w Polsce dopiero sto lat później: najpierw w ogrodzie zoologicznym w Płocku, a następnie w ośrodkach Polskiej Akademii Nauk w Białowieży i Popielnie. Cel eksperymentu był jednak inny niż w wieku XIX. Walicki dzięki domieszce żubrzej krwi pragnął stworzyć nową rasę bydła pociągowego, zdolnego do ciężkiej pracy na roli. Polska Ludowa postawiła na traktory. Nie potrafiła za to poradzić sobie z chronicznymi brakami mięsa. I tu w sukurs przychodził żubr. Oczywiście, nie sam we własnej osobie, gdyż ten zagrożony i z wielkim trudem restytuowany po wojnie gatunek podlegał ścisłej ochronie. Potrzebne były geny żubra, które sprawiały, że potomstwo narodzone z tego międzyrodzajowego związku charakteryzowało się znacznie większą masą ciała niż jego rodzice. Najbardziej okazałe z hybryd ważyły nawet 1200-1300 kg! A nie była to ich jedyna zaleta. Ich mięso było zdrowe, chude i smaczne. Mieszańce nie potrzebowały obór ani żadnych innych zabudowań. Zimą, podobnie jak żubry, mogły spać wprost na śniegu, okrywając się nocą puchową pierzynką spadającą prosto z nieba. Pasły się na nieużytkach, jadły byle co: suche patyki, korzonki, najgorsze pasze, którymi pogardziłaby każda szanująca się krowa. W obliczu ciągłych kryzysów na rynku paszowym była to zaleta zaiste bezcenna.
Hybrydy wydawały się więc idealnymi zwierzętami hodowlanymi dla dysponujących wielkimi obszarami nieużytków i zazwyczaj źle zarządzanych Państwowych Gospodarstw Rolnych. Perspektywa krwistego befsztyka z hybrydy zdawała się na tyle bliska, że pod koniec lat sześćdziesiątych tygodnik "Przekrój" ogłosił konkurs na nazwę dla nowego stworzenia. Wygrał żubroń, ale wśród propozycji pojawiły się między innymi: żukr, sarmak, nowotur, rosłoń, mutak, puszczołęk i oboropuszcz. Jeden z czytelników uważał, że na nowe zwierzę powinno się mówić po prostu: "dziwo".
Powołane do życia przez naukowców "dziwo" mimo tylu zalet miało jednak i wady. Po pierwsze, nie bardzo chciało się mnożyć. Pana puszczy trudno było namówić do krycia krowich jałówek, a sztuczna inseminacja wymagała różnych, nie zawsze bezpiecznych podstępów. Zapłodnione jałówki często umierały podczas porodu żubrzego bastarda. Narodziny potomka króla puszczy wiązały się więc z koniecznością cesarskiego cięcia. Szczęśliwe rozwiązanie nie oznaczało końca kłopotów. Samce żubroni były bezpłodne, potomstwa można było oczekiwać tylko od żubroniek, które krzyżowano dalej z żubrami bądź z bykami. Utrudniało to hodowlę na masową skalę. Była ona ryzykowna z jeszcze jednego powodu – żubroń odziedziczył po żubrze jego dziką, nieprzewidywalną naturę. Hybrydy uwielbiały przy tym sport, a ich ulubioną dyscypliną był skok przez płotki. Najlepiej od razu na pole rozsierdzonego sąsiada.
W latach osiemdziesiątych hodowle w PGR-ach wciąż pozostawały w fazie eksperymentu, a mięsa z żubronia skosztować można było tylko w jednej jedynej warszawskiej restauracji. Umieszczony w jej szyldzie bazyliszek sam był hybrydą: jadowitym jaszczurem narodzonym z koguciego jaja. Na mieście żartowano zaś, że żubronia nie można dostać w sklepie tylko dlatego, że nie wiadomo, na jakie kartki powinno się go sprzedawać.
Ostatecznie zabiły go kolejne etapy reform z lat osiemdziesiątych. Wprowadzone przez ekipę Jaruzelskiego trzy "S": Samodzielność, Samorządność i Samofinansowanie sprawiły, że PGR-om przestały się opłacać jakiekolwiek eksperymenty.
Żubroń miał szansę zostać zbawcą pogrążonego w ciągłych kryzysach kraju. Pozostał ciekawostką przyrodniczą, krótką notką w Wikipedii, hasłem do krzyżówek.