W doskonałym filmie "Jak to się robi" z 2006 roku podglądał Pan metody pracy Piotra Tymochowicza, który chciał udowodnić, że z każdego człowieka można ulepić polityka, jeśli tylko potrafi się dobrze manipulować tłumem.
Tam chciałem pokazać lekcję konformizmu. I potwornie się bałem, kiedy robiłem ten film, że ona okaże się udana. Tymochowicz pozwalał na wszystko. Mówił wprost: "Ludzie są głupi, można im wszystko wmówić, trzeba tylko wiedzieć jak". Bałem się, że ci młodzi ludzie, którzy zgłosili się na szkolenie, za nim pójdą. I że to będzie wtedy straszny film.
Ja na ogół interweniuję w swoje filmy, to nie są czyste dokumenty – natomiast to jest chyba jedyny czysty. Nie kontaktowałem się z Tymochowiczem ani z tymi młodymi, nie chciałem na nich wpływać. I w pewnym momencie jedna dziewczyna wstała i powiedziała: "Ja w tej farsie nie chcę już brać udziału". Pomyślałem: "Mam film". Czułem, że za nią pójdą inni i rzeczywiście poszli. Został jeden – najbardziej przezroczysty.
Pan rzadko wchodzi wprost w politykę, a jednak Pana kino jest w jakiś sposób zaangażowane. Komentuje, subtelnie ostrzega.
Prawie wszystkie filmy, które zrobiłem w latach 70., były wyrazem mojej niezgody. Całej naszej grupy, do której oprócz mnie należał Kieślowski, Zygadło, Kędzierski, Kosiński, Wiszniewski... To nie była jakaś powinność. Zwyczajnie wydawało mi się, że jak już mam to cudowne narzędzie w ręku, to trzeba to wykorzystać. Ale nigdy nie robiłem filmów o ideach – zawsze o ludziach.
To były filmy niezgody, które lądowały i tak na półkach. Nie wyobrażaliśmy sobie zresztą, że one coś zmienią. Ale myślę, że każdy był jednak małą cegiełką przemiany.
Jak ta pierwsza dziewczyna, która zbuntowała się przeciwko metodom Tymochowicza?
Tak! Wierzę, że każdy taki film zrobił małą wyrwę w murze i ostatecznie dokumentaliści też w jakimś stopniu przyczynili się do jego upadku. Zabawne jest to, że każdy z naszych dokumentów był bardzo starannie oglądany w KC! I na dobrą sprawę oni się stamtąd dowiadywali prawdy o Polsce. Bo raporty, które dostawali z góry, były coraz bardziej fałszowane. Sekretarz następnego szczebla starał się coś tam jeszcze poróżowić, pocukrzyć. A w naszych dokumentach widzieli pojedynczych ludzi, pojedynczą rodzinę, problem. Dobry film dokumentalny zawsze działa – nawet na swoich przeciwników.
Po 1989 roku uznałem, że odrobiłem lekcję i mogę zająć się tym, co mnie naprawdę interesuje – psychologicznym filmem dokumentalnym. Chciałem sprawdzić, jak daleko można pójść, wyabstrahować się od polityki, iść w bohatera, w człowieka. Tak zrobiłem "Żeby nie bolało", "Wszystko się może przytrafić", "A gdyby tak się stało", "Poste restante". Jak trafił się Tymochowicz, to po prostu nie wytrzymałem!
A nie interesuje Pana pojedynczy człowiek tych naszych czasów – czasów marszy przeciw sobie?
Ja nie lubię wiedzieć z góry, co dostanę. Lubię filmy zamknięte – kiedy wiem, jak się zacznie i jak się skończy, ale w środku to, co los da. A tu wiem, co powiedzą! Bo dużo czytam – pamiętników, literatury faktu, rozmawiam z ludźmi.
To, co się stało, jest wynikiem skandalicznego zaniedbania i grzechu pychy PO - m.in. moich przyjaciół. Poprzednia władza zaniedbała tzw. prostego człowieka. I narodził się Nowy Człowiek – ten, któremu się najgorzej powodzi. Agnieszka Holland powiedziała ostatnio trafnie, przywołując swój film "Kobieta samotna", w którym jest taka piękna scena: idzie pochód Solidarności, a główna bohaterka idzie w poprzek tego pochodu, żeby złożyć podanie o mieszkanie do spółdzielni mieszkaniowej. I Agnieszka powiedziała: "Moja bohaterka, listonoszka, dzisiaj słuchałaby Radia Maryja i głosowałaby na PIS. To jest oczywiste".
I ta kampania wyborcza! Przypomina mi się sytuacja, kiedy przyjaciele ściągnęli mnie z Paryża podczas wyborów prezydenckich w 1990. Pierwsze równe, powszechne, wolne wybory. Wałęsa kontra Mazowiecki. Ja prowadziłem ekipę Mazowieckiego – i to był koszmar.
Podobno obóz Tadeusza Mazowieckiego był tak przekonany, że ich racje są oczywiste, że zupełnie zlekceważył znaczenie kampanii wyborczej.
A ja im powtarzałem, że nie umiem tego robić! Że to jest inny zawód! Przez moje kontakty francuskie dotarliśmy do Jacques'a Séguéli, specjalisty od marketingu politycznego – wielki człowiek, prawy, odmówił Kadafiemu, choć proponował mu miliony, a nam chciał pomóc za darmo. Ale doradcy Mazowieckiego nie chcieli jego pomocy, bo uważali, że on nie zna polskich warunków, nic nie wie o Polsce.
Pierwszy spot – nagrany zanim dołączyłem do ekipy - był taki, że Mazowiecki chodził po parku, a w kamerze widać ciągle BORowców, którzy go pilnowali. Ja pracowałem razem z moim synem, Pawłem, Krzysztofem Krauze i Jackiem Skalskim. Codziennie musieliśmy oddawać materiały, a sztab nie załatwił nam nawet montażowni! Jeździliśmy rozklekotanym fiatem, którego codziennie musieliśmy ładować i rozładowywać. 10 listopada ukradli nam wszystkie materiały i nie mieliśmy nic na 11 listopada. I Krzysio Krauze wymyślił wtedy coś genialnego - że damy napis: „Są dni, kiedy lepiej zachować milczenie”. Ten spot się najbardziej podobał!
Wyobrażam sobie, że Tadeusz Mazowiecki nie bardzo chciał się poddać PRowym wskazówkom.
Pierwszy wywiad dał nam po 2 tygodniach. O północy, zmęczony, zniechęcony. Czytał z kartki, ciągle zdejmował i zakładał okulary. Próbowałem korygować, to się zdenerwował w pewnym momencie, że nie jest małpą w cyrku. Zapytałem go: „Panie Tadeuszu, pan chce być prezydentem?” A on mi na to: „Pan dobrze wie, że nie”. - „A co by pan chciał?” - „Jestem premierem, nie lubię zostawiać rozgrzebanych rzeczy, chciałbym skończyć, co zacząłem. Przyjaciele mnie namówili, właściwie zmusili, żebym kandydował” - mówi. A potem pyta mnie: „A pan chciał robić tę kampanię?” - „Nie, bo nie znam się na tym” - odpowiadam. - „To dlaczego pan ją robi?”. A ja mówię: "Z tych samych powodów, dla których pan kandyduje na prezydenta".
To był wspaniały, piękny człowiek. A ja wiedziałem, że robimy fatalną robotę.
Za chwilę odbiera Pan Smoka Smoków, honorową nagrodę Krakowskiego Festiwalu Filmowego, przyznawaną twórcom, którzy mieli znaczący wpływ na rozwój światowego kina. Chciałabym zapytać, czego Pan się przez lata o Człowieku, swoim głównym bohaterze, dowiedział?
Może to zabrzmi banalnie, ale nauczyłem się, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Że wszystkich nas tak samo boli ząb – jak powiedział kiedyś Kieślowski. Że szukamy tego samego. Ludzie to samo czują w Pekinie, co my tutaj. Odpowiedzi na pytania, które mój syn Tomasz zadawał w parku we "Wszystko może się przytrafić" - czy pani się boi śmierci, samotności, czy pan często płacze – są bardzo do siebie podobne.
Nawet po obu stronach muru, który teraz podzielił Polaków?
Jestem pewny, że tak. O ile nie wpadniemy w tłum z mikrofonem, wykrzykując: „Czy pani się czuje samotna?!”. Tylko po ludzku je zadamy.