"Strach zżerać duszę" Jakimiak inspirowany jest filmem Rainera Wernera Fassbindera pod tym samym tytułem. Produkcja z 1974 roku była pomyślana jako portret społeczno-ekonomiczny ówczesnych Niemiec. To prosta historia starszej kobiety zakochującej się w marokańskim imigrancie. Para decyduje się pobrać, co spotyka się z niechęcią i niezrozumieniem otoczenia. Zwycięża irracjonalny, ostry strach przed innością.
Spektakl w Teatrze Powszechnym zaczyna się obiecująco: zabawną sceną na pograniczu teatru i performansu. Przenosimy się w bliską przyszłość, jest już po spektaklu i uczestniczymy w spotkaniu z twórcami. Obecna jest reżyserka (w roli Agnieszki Jakimiak – Karolina Adamczyk) oraz sam Rainer Werner Fassbinder (Grzegorz Artman). Ta rozmowa-wywiad prowadzona jest przez Klarę Bielawkę w sposób karykaturalnie pokazujący, jak często wyglądają tego rodzaju spotkania. Bielawka przerywa każdą wypowiedź reżyserki próbującej opowiedzieć o swojej pracy. Fassbinder w kreacji Artmana jest natomiast aroganckim samcem alfa. Sekwencja wywiadu powoli się rozpada, nabiera sennej, pokrętnej logiki, zwiastując charakterystyczne dla wspólnych prac Agnieszki Jakimiak i Weroniki Szczawińskiej podejście do kwestii wcielania się w role i funkcji aktora i performera.
Zapowiedziana zostaje projekcja filmu Fassbindera, ale Jakimiak kontynuuje ironizującą narrację – wyświetlony film jest zmontowany z autentycznych fragmentów "Strach zżerać duszę" i sekwencji "dogranych" przez aktorów Powszechnego, dialogujących niejako z postaciami filmu Fassbindera. Zabawny efekt kojarzy się z telenowelą w stylu "Trudnych spraw". Po chwili ekran z projekcją podnosi się, ukazując białą, makietową scenografię autorstwa Mateusza Atmana.
Dalsza część przedstawienia to performatywne opowiadanie fabuły filmu Fassbindera. Co ciekawe, Jakimiak zrezygnowała z obsadzenia ról głównych bohaterów niemieckiego pierwowzoru. Bielawka, Świeżewski, Artman i Adamczyk wcielają się w pozostałe postaci, momentami mówiąc do tych nieobecnych. Skąd taka decyzja? Być może odpowiedzią jest deklaracja z zapowiedzi spektaklu:
Nie opowiemy miłosnej historii Emmi i Alego, ponieważ historia o relacji silniejszej niż społeczny terror nie jest naszą historią.
Twórcy dokonali więc "antyadaptacji" filmu. W przedstawieniu Jakimiak jest on tylko progiem, od którego – według opisu spektaklu – reżyserka ma zamiar odbić się, by opowiedzieć o współczesnej Polsce i o tym "dlaczego nie możemy i nie chcemy pojąć naszej rzeczywistości". Wbrew tej zapowiedzi "Strach zżerać duszę" niewiele jednak mówi o współczesnej ksenofobii. O ile film Fassbindera jest osadzoną w konkretnych realiach historią o lęku przed odmiennością, o tyle u Jakimiak całość grzęźnie w niejasnej konstrukcji, która spycha przedstawienie w stronę komiksowej konwencji.
Twórcom na pewno udało się podkreślić komiczny potencjał Klary Bielawki i Juliana Świeżewskiego. Świetne są też kostiumy nawiązujące do mody sprzed prawie pół wieku. Inspirowana filmem scenografia (wnętrze mieszkania) ma charakter prototypu, bielonej makiety, domku z kartonu – decyzja ta jest spójna z koncepcją przedstawienia, które odżegnuje się od iluzji i odgrywania, a sceniczna aranżacja też niczego nie naśladuje. Nie wiadomo jednak w zasadzie, o czym twórcy chcieli opowiedzieć swojej widowni. "Strach zżerać duszę" Jakimiak nie wykracza wcale poza to, co w swoim filmie ujął Fassbinder, i nie diagnozuje polskiej współczesności. Teatralne przedstawienie ludzi przerażonych innością jest nieco zbyt lekkie, jeśli zestawimy je z autorskim opisem:
Nasza historia to historia o społeczeństwie, które panicznie boi się dostrzec, że w jego ramach nie wszyscy podlegają tym samym prawom i regułom. Nasza historia opowiada o plotkach, pomówieniach, pochopnych oskarżeniach i fałszywych wspólnotach.
Nie dostrzegłam w spektaklu Jakimiak znamion takich historii. Widać, że aktorzy świetnie się bawią i dobrze odnajdują w konwencji dowcipnego przedstawienia, w którym dużą rolę odgrywa muzyka. Spektakl nie spełnia jednak swoich obietnic. "Strach zżerać duszę" jawi się jako namiastka dotychczasowych propozycji Jakimiak w tandemie ze Szczawińską.
Inaczej na strach spojrzała Gosia Wdowik. W jej spektaklu przerażenie jest organiczne i osobiste. Odżegnując się od publicystyki, reżyserka sięgnęła do prywatnych opowieści, skupiła się na zmysłowym wymiarze strachu, jego wizualnych i dźwiękowych flashbacków. Zaprezentowała w TR Warszawa adaptację tekstu Roberta Bolesto powracającego w roli dramaturga – tekstu bardzo tajemniczego, fragmentarycznego, poruszającego motywy z kręgu folkloru, psychologii i cyfrowej współczesności. Syntetyczny spektakl Wdowik nie tonie w słowach, jego dramaturgia, za którą odpowiedzialna była Joanna Ostrowska, jest oszczędna, nienarracyjna i działająca poprzez zaznaczanie pewnych punktów. Słowa sączą się, wytwarzając atmosferę wolno płynącego lęku i poczucie nadchodzącego zagrożenia.
Wdowik zadała pytanie o strach swoim aktorom: Monika Frajczyk boi się ciemności i chorób, Cezary Kosiński stechnicyzowanej przyszłości, Dobromir Dymecki ma sny, w których ktoś go goni, Agnieszka Żulewska utożsamia swojego potwora ze ślimakiem bez skorupy, a Piotr Trojan enigmatycznie wyznał: "boję się, że coś we mnie jest, czego ja nie widzę, ale inni już to widzą". To uważne wejście na teren indywidualnych przeżyć, a nie zbiorowych, nakręcanych przez media lęków, które łatwo zaanektować jako własne. Poza tym że działają na nas komunikaty z programów informacyjnych, na co dzień pozostajemy też z osobistymi strachami, do których zwykle się nie przyznajemy. Wdowik robi miejsce na te prywatne koszmary.
Spektakl zaskakuje estetycznie i formalnie – reżyserka wraz z zespołem realizatorów stworzyła w TR komnatę grozy i zanurzyła widzów w zmysłowym doświadczeniu. "Strach" jest pozbawionym fabuły ruchomym obrazem rodem z horroru (twórcy deklarowali inspirację filmami grozy z końca ubiegłego wieku). To na pewno jedna z najdziwniejszych, najbardziej oryginalnych rzeczy, jakie widziałam ostatnio w teatrze. Aktorzy są ukryci pod przerażającymi maskami, mają na sobie monochromatyczne, płowe kostiumy (ich autorka to Dominika Olszowy) i nie sposób ich pod nimi rozpoznać. Pochylają się nad usytuowaną na środku sceny dziurą, z której wypełzają ogromne larwy (?). Z dziury bucha para i wydobywa się głos – dramat Bolesto to w dużej mierze dialog z tajemniczą otchłanią. Przed wejściem na widownię widzowie dostają słuchawki – to oczywista zachęta do bliższego, bardziej intymnego odbioru. W pewnym momencie moje słuchawki psują się – patrzę tylko na ruchomy obraz, który jest powolny i fascynujący. Wizualna warstwa autorstwa Tomasza Mroza (scenografia) i Aleksandra Prowalińskiego (światła) jest jak zaproszenie do najstraszniejszego koszmaru z dzieciństwa. Prowaliński czaruje światłem tak, że zyskuje ono niezwykłą materialność. Dość ciasna scena przy Marszałkowskiej staje się jeszcze ciaśniejsza, niemal klaustrofobiczna. W pewnym momencie aktorzy zbliżają się powoli do widowni, po prostu podchodzą bardzo blisko i zatrzymują się. Ich ujednolicony, "oślizgły" wygląd wystarczy, by wzbudzić organiczny lęk.
Wdowik w "Strachu" kieruje się ku takim nieskomplikowanym gestom, odwołując się do podstawowych, instynktownych reakcji. Strach jest tutaj doznaniem głęboko organicznym, zakorzenionym w dzieciństwie i zbiorowej nieświadomości. W pewnym momencie na tylnej ścianie wyświetlone jest krótkie wideo (również autorstwa Olszowy) przypominające nagranie z badania endoskopowego – to dobra wizualna metafora skierowania się, dosłownie, "do wewnątrz", ale i ku temu, co mokre, ciemne, odrażające i nie do końca znane.
W "Strachu" Wdowik można się zanurzyć jak w performatywnej instalacji, która atakuje zmysły. Tekst Bolesty jest jak równoległa, dziwna opowieść złożona z fragmentów złych snów. To doświadczenie z pogranicza snu i jawy – zdecydowanie bardziej cielesne i sensualne niż intelektualne. Afabularność tego oryginalnego widowiska sprawia, że możemy śledzić własne doznania, które stają się równorzędną treścią teatru. Świat zaproponowany przez twórców przypomina nieco rzeczywistość po katastrofie: opada pył, czas spowalnia, wszystko jest obce i odczłowieczone.
Zbieżność głównego tematu zbliżonych w czasie przedstawień może być przypadkowa, ale może też świadczyć o szerszej potrzebie twórczego – w tym przypadku performatywnego – opracowania jednego z podstawowych napięć. Media przekonują, że mamy się czego bać. Koniec świata przez zderzenie Ziemi z asteroidą, topnienie lodowców, wojna chemiczna, trzęsienie ziemi, które zamieni Rzym w pył i gruz, masowe przymusowe migracje – informacyjne zagrożenia stają się kulturowymi motywami, które pobudzają zbiorową wyobraźnię. Interesujące jest jednak napięcie między przeżyciami wspólnotowymi a indywidualnymi, bo te drugie nierzadko okazują się zaskakująco odmienne od pierwszych. O ile spektakl Agnieszki Jakimiak zdecydowanie odnosi się do strachu zbiorowości, kształtowanego przez system ekonomiczno-społeczny, o tyle Gosia Wdowik zbliża się do zwykle ukrytej sfery intymności.
Oczywiście granica między prywatnym a publicznym jest płynna. Strach przed odmiennością jest nie tylko emocją wzbudzoną przez przekazy medialne, ale też pierwotnym, "plemiennym" odruchem. Z kolei lęki z dzieciństwa przynależą najczęściej do wspólnego imaginarium. Obie twórczynie podeszły jednak do tematu lęku z różnych stron i gdzie indziej postawiły akcenty. Za tymi decyzjami poszły wybory estetyczne i formalne: dyskursywny teatr Jakimiak zyskał kreskówkowy anturaż, a całość zyskała charakter wesołego laboratorium. Wdowik udało się natomiast stworzyć nieoczywisty minihorror, zamknąć widownię w ciemnym gabinecie osobliwości. Strach jest jak złożona machina napędzana wieloma paliwami, jest jak mapa terytorium o wielu ścieżkach. Twórcy spektaklu z TR piszą: "W świecie strachu opowieścią nadrzędną jest dystopia". Dystopia zaś, jako estetyczna wizja porządku społecznego, rozwija się na przecięciu porządków, jakimi są medialna kolektywność i intymność sennego koszmaru.