Kolejny debiut prozatorski zakorzeniony w nurcie przełamanego mitu dzieciństwa. Modnym i ogranym. To ważne. Trzydziestoletni poeta-polonista zabiera się za rozrachunek z przeszłością. Nie za wcześnie? (Naiwne pytanie o wiele starszego krytyka-polonisty!) Jego wydawca przemyślnie poumieszczał na rewersie okładki wyjątki z uwag wybitnych krytyków. Wszyscy oni mają rację, bo jest tu mit i jego kompromitacja, jest kunsztownie groteskowy styl, z którym pisarz wyczynia zadziwiające harce, są liczne tabu i sekrety oraz ich przełamywanie, jest wreszcie mnóstwo aluzji, nawiązań i cytatów, a ich rozszyfrowanie i ułożenie swoistego leksykonu wyobrażam sobie jako pyszną zabawę, to wszystko jednak zostaje wielokrotnie i groteskowo zdemaskowane przez narratora i jego twórcę, który nie traci żadnej okazji do puszczenia perskiego oka zza kurtyny własnej fabuły.
Jeśli więc chcemy stać się pełnoprawnymi uczestnikami zaproponowanej gry, zajrzyjmy do opowieści. Bogate w czarowne odkrycia dzieciństwo Piotra, nagle i niespodziewanie przerwane śmiercią ojca i powtórnym małżeństwem matki, zamienia się w koszmar udręk, fundowanych bez ograniczeń przez prymitywnego ojczyma, jego córkę i nieokrzesanych kolegów ze szkoły. Najboleśniej jednak doświadcza chłopiec zdrady matki, tak bowiem odczytuje jej szybkie zamążpójście, bezwzględne podporządkowanie się woli męża-chama i konsekwentne opowiadanie się po jego stronie. Rozdarty pomiędzy pułapką miłości i marzeń o cieple rodzinnego bezpieczeństwa a pragnieniem ucieczki, Piotr zamyka się w świecie baśni o Królowej Tiramisu, której państwo Słodyczy zostaje podbite i zniewolone przez sąsiednich monarchów królestw Goryczy, Żółci, Octu i Solonego Śledzia. Opowieść ta stanowi nie tyle literacką wersję historii własnego dzieciństwa (Piotruś to przyszły absolwent polonistyki!), ile symboliczny wyraz uczuć dziecka doświadczającego zarazem miłości i nienawiści, odruchów buntu i potrzeby uległego posłuszeństwa, chęci usprawiedliwienia poczynań matki i zdumienia jej odstępstwami.
Mijają lata i Piotr dorośleje. Miejsce Królowej Tiramisu w fantazjach młodzieńca zajmuje nimfa jeziorna o urodzie dojrzałej Pameli Anderson, zapraszająca do miłości w domku z ogródkiem, podobnym jak dwie krople wody do wszystkich domków utraconego dzieciństwa. Bo Piotr nie potrafi ułożyć sobie życia według odwiecznych rytuałów Miasteczka, w którym się urodził i dojrzał. Dojrzał? Rezygnuje ze ślubu z dziewczyną z sąsiedztwa, ucieka z rodzinnego gniazda, wyjeżdża do stolicy, gdzie próbuje zapomnieć o wszystkim, co stanowi rzeczywistość przeklętą i naznaczoną chamstwem ojczyma i jemu podobnych, prymitywną mentalnością półwiejskiej tradycji, koniecznością podporządkowania się temu, co miało i powinno być bliskie i swojskie, lecz okazało się cudze, obce, odpychające.
Bohater do końca pozostaje pomiędzy przyciąganiem a niechęcią: będzie wracał do matki i leczył kaca po libacji z ojczymem, odcinał się od nieudacznego losu pierwszej narzeczonej i pocieszał ją w łóżku, gdy ta przyjedzie do Warszawy, uprawiał okraszony intelektualnymi rozmówkami seks z wyzwoloną koleżanką z roku i szalał na punkcie dwa razy starszej redaktorki Julii - w ramach poszukiwań pra-matki, oczywiście. Ta ostatnia uczyni z niego "asystenta" swego męża-biznesmena, ten zaś - umrze na raka trzustki, zostawiając Piotrusia Pana w punkcie wyjścia, to znaczy w obliczu rozpadu kolejnego domu dzieciństwa.
Trudno się opowiada tę fabułę, bo swoją powieść-niepowieść skomponował Sławiński epizodycznie, mamiąc misternym podziałem na części i rozdziały, które w istocie są zaledwie rusztowaniem dla fragmentów życiorysu gęsto przetykanych domysłami, jakby się autorowi nie chciało tracić czasu na wymyślanie porządnej historii. Drugą trudność stanowią dygresje, wplecenia (choćby wspomnianej baśni), pełne aluzji monologi, relacje ze snów i fantazji, w których "gubi się" (też celowo) opowieść właściwa. Stylistyczny i językowy gąszcz Królowej Tiramisu też robi swoje. Sławiński nie odpuszcza czytelnikowi ani na chwilę: uwodzi barokową obfitością słownictwa i składni, próbuje prozy rymowanej, bada wytrzymałość frazy ciągnącej się nieraz całymi stronicami, kontrastuje nadmiar literackości dalekimi od niej wulgaryzmami, zwyczajową (i zwyczajną) kolokwialnością też nie gardząc... Bardzo, doprawdy bardzo to kunsztowne, smakowite, inteligentne i wyrafinowane, a zrobione jakby od niechcenia i okraszone śmiechem z min zdumionej gawiedzi. Iście dantejski las, naszpikowany dodatkowo mnóstwem nawiązań, zapożyczeń, cudzej mowy. Zderzenie przemyślności formy z niedopracowaniami i banalnością treści jest uderzające.
Zastanawia też wzorcowy schemat psychologicznej fabuły. Raj dzieciństwa w małym miasteczku i trauma po śmierci taty, ojczym-bydlak i wpatrzona w niego (najwyraźniej z powodu niespożytej energii seksualnej) matka-zdrajczyni. Szok wywołany podglądaniem ich kopulacji. Molestowanie przez przybraną siostrę i prześladowcy, faworyzowani przez nauczycieli. I marzenia o dojrzałych kobietach, które miałyby zastąpić matkę-zdrajczynię, ale są ucieleśnieniem pożądania superkobiety. I perypetie wiecznego chłopca, który nigdy nie ma szansy wydorośleć, bo miał trudne dzieciństwo. Doprawdy, gdyby do tego miała się sprowadzać błyskotliwość Sławińskiego, jego książka byłaby rejestrem sprawdzonych literackich chwytów. Czy oryginalność formy wystarczyłaby do przezwyciężenia takiego gigantycznego hochsztaplerstwa? Nie sądzę. Wyjaśnienia spróbujmy poszukać gdzie indziej.
Oba skrzydełka okładki Królowej Tiramisu zajmują następne pomysły niesfornego debiutanta. Po stronie lewej - strzępy fikcyjnych recenzji nieżyjących, wymyślonych lub "skompilowanych" opiniotwórców, którzy chwalą, ganią i wysyłają na stos autora i jego powieść. Przepraszam za kolokwializm: jajcarstwo czystej wody. Po stronie prawej - nota biograficzna, a w niej na przykład: "obawia się wróżb, studni, księżyca, luster i snów; new age, new roman i postmodernizmu. Lubi Joyce'a, Pynchona i Bartha, ogrody, łąki, Majki, prabyty Leśmiana i Rymkiewicza". Między okładkami zaś kolaże, zlepki, cytaty, gry słów i popisy erudycyjno-stylistyczno-językowe, nadmiar informacji i ich miałkość, bylejakość, karykatura i groteska, nieustanne odwołania, prawie brak własnych pomysłów na wyrażenie myśli i uczuć. Pozorny brak, oczywiście. Mieszanka wybuchowa? I jak jeszcze! Pasuje do mitotwórczej, psychologicznej pseudofabuły? Ani trochę! A do jajcarstwa pasuje? Nie? No to spójrzmy na mój ulubiony fragment:
"Ona cię na pewno kocha, tylko ktoś ją kiedyś zranił, może? Zresztą, cóż ty jej możesz dać, oprócz tych słów, które niby tak nabożnie z siebie wylewasz, a tak naprawdę chciałbyś przy ich pomocy zedrzeć z niej ubranie. Przejrzała twój chytry plan. Ale czy tylko o to chodzi? Przecież tak nigdy nie czułeś, czytałeś te swoje książki, dawałeś pierwszeństwo profesorom, wsłuchiwałeś się w bełkot literatury, w nadziei znalezienia tam jakiejś wskazówki. Ona żyje. Jest. Zrób może coś, przeproś ją, wyślij kwiaty, zrób coś, do cholery, zrób. W liście piszę, że ją kocham. I cokolwiek się stanie, to się nie zmieni. Odpisuje: 'To zostaw mnie w spokoju'."
Banalne, a przecież genialne. Zderzenie emocjonalnego infantylizmu z intelektualną hipersprawnością. Zdolność do autoanalizy w połączeniu z całkowitą bezradnością wykorzystania wniosków z niej wynikających. To na poziomie treści. A dalej? Kompilacja autentyzmu i autodemaskacji. Literatura i obnażenie jej mechanizmów. Jej nieśmiertelność i bezużyteczność. To też znamy? Postmodernizm w najczystszej postaci. Ten sam, którego rzekomo boi się autor Królowej Tiramisu. Błyskotliwy książę groteski i autokarykatury. Któremu wszystko wolno. Który jednym gestem łączy sielską Arkadię górskiej bacówki z esencją handlowego centrum i sprawia, że nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, która z nich jest bardziej sztuczna. Który oszukuje znawców i czytelników. Który bezkarnie miesza nieznośnie schematyczną fabułę z kapitalnie zmiksowaną formą przekazu. Przekazu czego?
Otóż nie mogę się pozbyć wrażenia, że autor gra, bawi się i kpi ze wszystkich mitów utraconego dzieciństwa, traumatycznych doświadczeń okresu dojrzewania, dziennikarskich sensacji o nieszczęśliwych półsierotach, wysiadujących latami poczekalnie modnych terapeutów, z "odkrywczych" teorii tych ostatnich, literatury "z kluczem", powieści współczesnej, krytyki literackiej, popisów erudycji, kompleksu Edypa oraz miliarda innych absurdów, którymi karmi nas rzeczywistość ponowoczesna.
Proszę się nie zżymać - to przecież tylko jedna z licznych propozycji interpretacyjnych. Mam nadzieję, że: a) cytowani na okładce pomysłodawcy poważnych wersji odczytania Królowej Tiramisu mają rację lub b) wyżej wymienieni natychmiast zrozumieli istotę zabawy i z postmodernistycznym zapałem wzięli w niej udział, co c) skwapliwie wykorzystał wydawca. Innymi słowy - wszyscy uczestniczymy w grze zainicjowanej przez zdolnego debiutanta. Wszak żyjemy w epoce gier, nieprawdaż?
Agnieszka Czachowska
© by "Twórczość" 2008