Borys Lankosz, fot. Krzysztof Wojciewski / Forum
Bartosz Staszczyszyn: Co znalazłeś w powieści Zygmunta Miłoszewskiego, że zdecydowałeś się na jej adaptację?
Borys Lankosz: Pewność, że to świetny materiał. Praca nad filmem wymaga dwóch, trzech lat ciągłej koncentracji. Kiedy zabieram się za adaptację jakiegoś tekstu, muszę mieć stuprocentową pewność, że jest wystarczająco dobry. To nie może być chwilowa fascynacja. Książka musi mnie rozpalić, ale nie słomianym ogniem, który zaraz zgaśnie, ale takim, który da mi siłę, by walczyć o swój film.
Wspólnie pracowaliście nad scenariuszem. Jak przebiegała ta współpraca?
Kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Zygmuntem, zrozumiałem, co jest tajemnicą jego sukcesu. Przy pozorach bycia arogantem, on ma w sobie wielką skromność. Przede wszystkim zaś - Zygmunt czuje się rzemieślnikiem. To słowo jest w Polsce niesłusznie deprecjonowane. Uczelnie filmowe kształcą nas na artystów i wieszczów narodowych, ale ja także czuję się rzemieślnikiem. Jestem przekonany, że dobre kino i dobra literatura wymaga przede wszystkim znajomości warsztatu.
Polska literatura często Cię uwodzi?
Przeciwnie. Książki takie jak "Ziarno prawdy" zdarzają się rzadko. Czytam mnóstwo powieści i scenariuszy, a większość z nich upewniała mnie w przeświadczeniu, że w Polsce niewielu pisarzy potrafi dobrze opowiadać. To piętno, jakie romantyzm zostawił na naszym życiu kulturalnym i obyczajowym. Naszym kanonem są martyrologia, wizje narodowe i poezja, a nie wielkie powieści.
Dlaczego tak się stało?
To kwestia braku ciągłości Polskiej kultury w XIX wieku. W krajach, w których ta ciągłość była, wykształciła się szkoła pisania powieści. Świetnie widać to u Anglosasów. U nas poza krótkim epizodem pozytywistycznym niewiele było dobrej epiki: z fascynującymi bohaterami i precyzyjną konstrukcją. Siła powieści Zygmunta polega na tym, że w ramach gatunku kryminalnego, którego zasady doskonale czuje, potrafił dotknąć czegoś znacznie więcej.
To "coś" to problem polskiego antysemityzmu...
Tak. Gdyby powieść Zygmunta była jedynie zbiorem mechanicznie połączonych gatunkowych schematów, nie zadziałałaby tak mocno. Ale "Ziarno prawdy" dotyka tematu, który jest ważny dla naszego pokolenia. Rozmowę o antysemityzmie traktujemy trochę jak moralną powinność.
O "Ziarnie prawdy" Zygmunta Miłoszewskiego czytaj w recenzji Janusza R. Kowalczyka.
Dla Ciebie także jest to ważny temat?
Od wielu lat. Kiedy byłem szesnastolatkiem, działałem w Amatorskim Ruchu Filmowym i zrobiłem film o pani Stelli Müller, mojej sąsiadce z Krakowa, która w czasie wojny znalazła się na liście Schindlera. Był początek lat 90-tych, a ja żyłem tym, że wkrótce do Krakowa przyjedzie Steven Spielberg, by nakręcić "Listę Schindlera". Zacząłem sprawdzać, co jest powodem jego wizyty i nagle okazało się, że ta historia mieszka tuż obok mnie. Nakręciłem wiec dokument o Stelli Müller. Był amatorski i nieco przypadkowy, ale ważniejsze od filmu było tamto spotkanie, które bardzo mnie zmieniło.
Myślisz, że popkultura jest w stanie przepracować społeczną lekcję na temat antysemityzmu?
Bardzo bym sobie tego życzył. Pytanie brzmi: "Czy publiczność jest gotowa do zmierzenia się z tym tematem?". Uważam, że tak i że to właśnie popkultura może stworzyć przestrzeń do ważnej społecznej dyskusji, rozładowywać napięcia i uwalniać demony.
"Ziarno…" to Twój drugi film – ponoć najtrudniejszy. Boisz się?
Nie. Świat próbuje wmówić mi strach, ale ja go nie czuję. Nie mam paranoi z powodu tzw. drugiego filmu - przecież robię filmy od 16 roku życia. I za każdym razem boję się dokładnie tak samo. Kiedy we wczesnej młodości kamerą VHS kręciłem siedmiominutowy "Pojedynek", do którego muzykę na swoim syntezatorku komponował mi Abel Korzeniowski, towarzyszyły mi te same emocje. W moim zawodzie ciśnienie jest zawsze, zmienia się jedynie skala wyzwań.
"Ziarnem prawdy" przecierasz nowy szlak w polskim kinie popularnym. To ma być pierwszy nad Wisłą "czarny kryminał". Co Cię bardziej interesuje: mrok ludzkiej duszy, czy filmowej formy?
Forma jest później. Najbardziej interesuje mnie to, co się dzieje między ludźmi, co wydarza się w psychice prokuratora Szackiego, jego zwątpienia i wewnętrzne tąpnięcia.
Adaptowałeś już prozę Andrzeja Barta, teraz kręcisz film według Miłoszewskiego. W kolejce czekają Joanna Bator, Graham Masterton i Don Rearden. Lubisz reżyserować cudze teksty?
Miałbym ogromny kłopot z napisaniem oryginalnego scenariusza. Nie sądzę, żeby miał tzw. słuch językowy. Żeby pisać takie dialogi jak Zygmunt Miłoszewski czy Joanna Bator, trzeba mieć wielki literacki talent. Ja go chyba nie mam i nie potrzebuję udawać, że jest inaczej.
Polski film z rezerwą odnosi się do kina gatunków. Dlaczego?
Myślę, że ma to coś wspólnego z misją, którą przez lata mu wyznaczano.
Znowu romantyzm?
Tak. Misja była potrzebna w PRL-u, film miał być sztuką, miał naprawiać świat. Wybuch kina gatunkowego nastąpił dopiero w latach 90-tych, ale było ono groteskowe, spóźnione o dekadę i wykonane gorzej niż filmy epoki Reagana.
Kiedy nakręcę mroczny kryminał, zawsze będę pytany o filmy Davida Finchera i do niego porównywany. W związku z naszym kulturowym zapóźnieniem, ciągle musimy kogoś gonić, przez co jesteśmy skazani na epigoństwo.
Jedną z ról w Twoim filmie zagra Zohar Strauss, wielka gwiazda izraelskiego kina. Jak znalazł się w obsadzie "Ziarna prawdy"?
Jeden z bohaterów powieści Zygmunta Miłoszewskiego opisywany jest jako Izraelczyk, który mieszka w Polsce i mówi z hebrajskim akcentem. Zastanawiałem się, jak polski aktor miałby udawać hebrajski akcent. Moja casting-reżyserka, Magda Szwarcbart zapytała więc, dlaczego nie zatrudnimy aktora z Izraela. Poprosiłem o pomoc Agnieszkę Holland, która była wtedy w Jerozolimie, a ona przysłała mi trzy nazwiska najbardziej cenionych tamtejszych aktorów. Wśród nich był Zohar, którego pamiętałem z "Libanu" Samuela Maoza i "Oczu szeroko otwartych" Haima Tabakmana. Wiedziałem, że to jest nasz facet.
Wysłałem mu scenariusz, przeczytał i umówiliśmy się na rozmowę. Od tygodnia jest w Warszawie, prowadzimy próby i widzę, że w ich trakcie wydarza się coś ważnego i symbolicznego. To już nie chodzi jedynie o film.
Za kamerą "Ziarna..." stanie Łukasz Bielan, jeden z najbardziej cenionych polskich operatorów w Hollywood. Znaliście się wcześniej?
Nie. Spotkaliśmy się niedawno, ale ani przez moment nie miałem wątpliwości, że to znakomity wybór. Łukasz pracuje przy największych amerykańskich produkcjach i doskonale wie, jak się robi kino. Składając mu propozycję, oddałem swój film w ręce człowieka, który jak mało kto potrafi się odnaleźć w języku kina gatunków.
Książka Zygmunta Miłoszewskiego doczekała się przekładów na kilka języków. Właśnie powstają kolejne. Myślisz, że film także będzie miał międzynarodowy potencjał?
W Izraelu na pewno będą go ciekawi, bo Zohar jest tam gwiazdą. "Ziarno prawdy" będzie filmem uniwersalnym. Kiedy pokazuję różnym ludziom angielską wersję scenariusza, widzę, że ta historia jest czytelna dla ludzi z różnych krajów, nie tylko dla Polaków i Żydów.
Pracujesz jednocześnie nad czterema filmami. Zawsze tak miałeś, czy musiałeś się tego nauczyć?
Kiedy skończyłem "Rewers", chciałem nakręcić ekranizację "Fabryki muchołapek" Andrzeja Barta, ale do realizacji nie doszło. Miałem wówczas moment paniki i zakłopotania, że nie jestem w stanie iść za ciosem. Nie wiedziałem, jaką inną historię mógłbym opowiedzieć.
W Stanach Zjednoczonych nauczyłem się, że tak być nie może, że trzeba rozwijać kilka projektów jednocześnie. Za chwilę wchodzę na plan "Ziarna prawdy", a jednocześnie myślę nad adaptacją "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator. W szufladzie leżą też dwa kolejne, amerykańskie projekty - ekranizacja powieści "Chosen Child" Grahama Mastertona i postapokaliptycznego "Raven's Gift" Dona Reardena.
Bartosz Staszczyszyn, 14.03.2014.