Niestety nie jest to pierwszy tekst, który przychodzi na myśl, gdy myślimy o Sienkiewiczu – i to także zawdzięczamy częściowo Polonii, która zwykle skłonna jest mówić: "czytajcie 'Krzyżaków'". Jednak "Krzyżacy", jak sądzę, w bardzo niewielkim stopniu mogą zainteresować amerykańskiego czytelnika – prawdopodobnie dlatego, że to, co motywuje kogoś o bardzo silnie rozwiniętej polskiej świadomości narodowej do zachęcania nas do lektury "Krzyżaków", jest dokładnie tym, co sprawia, że nie chcemy tego czytać.
Tak więc jednym ze sposobów ponownego odczytywania polskiej literatury XIX-wiecznej w amerykańskim kontekście jest dokonywanie ponownego gruntownego rozpoznania, dlaczego te teksty warte są lektury, ze świadomością, że powody, dla których czytają je Polacy, nie są wystarczające, by skłonić do lektury Amerykanów.
A może literacki potencjał "Sonaty Kreutzerowskiej" z jej fascynacją otchłannymi egzystencjalnymi problemami ludzkiego życia jest większy (bardziej uniwersalny) niż potencjał, który oferuje tematyka noweli "Selim Mirza"? Może rosyjska literatura jest w znacznie większym stopniu wyzwolona od lokalnych/patriotycznych/narodowych zobowiązań?
Oczywiście rozumiem ten punkt widzenia i dodam, że mój sceptycyzm pozostaje stanowiskiem mniejszościowym nawet na uczelni, gdzie wciąż mnóstwo osób skłonnych byłoby opierać dany kanon literacki na immanentnej wartości "wielkich książek" – to jest na tekstach samych w sobie. Jeśli o mnie chodzi, to doszedłem do etapu zwątpienia w immanentną wartość literatury w ogóle, a co dopiero konkretnych książek czy autorów.
Nie zawsze żywiłem te wątpliwości, ale ogromną część swojego życia zawodowego poświęciłem na myślenie i pisanie o tym, jak korzysta się z literatury w różnych społeczno-kulturowych kontekstach. Trudno wykonywać tego rodzaju pracę bez uświadomienia sobie, w jak wielkim stopniu coś, o czym myślimy, że jest immanentną jakością tekstu – łącznie z jego "uniwersalizmem" czy "lokalizmem" – jest w istocie zależne od okoliczności: gdzie i kiedy książka jest wydana, jak jest promowana, co dzieje się w tym czasie po drugiej stronie granicy bądź po przeciwnej stronie planety.
Czy Tołstoj jest wspaniałym pisarzem? Pewnie. Czy był ważny dla swoich czytelników? Tak. Czy jest tak dlatego, że do mężczyzny wyznającego zamordowanie małżonki współpasażerom pociągu łatwiej jest się odnieść współczesnemu czytelnikowi niż do niewoli za linią wroga? Nie. Sienkiewicz mógł przetransponować tę samą historię na inny militarny konflikt, tak jak Siergiej Bodrow, który umiejscowił swoją udaną wersję filmową Tołstojowskiego "Więźnia Kaukazu" z 1996 r. w realiach rozdartej wojną Czeczenii. I w istocie właśnie to uczynił z nowelą "Selim Mirza", której akcja oryginalnie umiejscowiona była w Polsce w czasach powstania styczniowego, jednak polityczna wrażliwość nakazała mu ją przenieść w czasy wojny francusko-pruskiej.
Jak funkcjonują przekłady polskiej literatury w USA?
Niemal całość dzieła Gombrowicza została wydana, wydaje się Masłowską, Lem wciąż jest powszechnie czytany. Niezależnie od tego, co wy myślicie o tych pisarzach, znaleźli oni swoich odbiorców w Stanach Zjednoczonych. Za wyjątkiem osób specjalizujących się w literaturze środkowoeuropejskiej, nikogo nie interesuje, co sami Polacy o tych pisarzach myślą.
Ostatnio Myśliwski odniósł tutaj duży sukces – oczywiście nie jest to literatura lotniskowa, jaką dostać można w kiosku z gazetami, jednak został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę w USA. Także Stasiuk jest całkiem szeroko czytany. Obaj autorzy, trzeba to zaznaczyć, są istnymi obsesjonatami tego, co lokalne. Miłosz wspomniał raz, że nie wyobraża sobie Gombrowicza odnoszącego sukces na amerykańskim rynku literackim, ponieważ jest on "po prostu zbyt polski". Ostatecznie to odbiorcy – a nie żaden abstrakcyjny "uniwersalizm", o którym orzeka się przeważnie sporo po fakcie – przesądzają o tym, jaką wartość dany tekst będzie miał w nowym kontekście.
Tak czy inaczej, mówimy o autorach wydawanych przez bardzo małe wydawnictwa non-profit (nie przez komercyjne instytucje), w formie pięknych edycji, w artystycznych przekładach i czytanych oraz dyskutowanych na uniwersytetach. Im większe wsparcie finansowe otrzymają ci wydawcy, im szersza i silniejsza będzie baza ich darczyńców, tym więcej tych dzieł będą w stanie opublikować i tym mocniej będą wspierać ich tłumaczy. A im więcej funduszy otrzymają uniwersytety na omawianie tych dzieł, tym intensywniej dzieła te będą dyskutowane, tym bardziej wzrośnie grono ich odbiorców i tym głębsze będzie ich zrozumienie. I, szczerze mówiąc, w tym większym stopniu polska literatura wpleciona będzie w tkankę literatury amerykańskiej, o czym właśnie tutaj mówimy. Dla porównania: wąskim narodowym podejściem byłoby powiedzieć: "cóż, nie chcemy wcale być wplatani w literaturę amerykańską, chcemy tylko, byście to czytali, ponieważ uznawane jest to za wielkie w Polsce" – i to naprawdę w naszym przypadku nie działa. To musi być podciągnięte do kategorii naszego różnorodnego multikulturowego społeczeństwa.
Kogo ma Pan na myśli mówiąc o "darczyńcach" – milionerów?
Nie. Wydawnictwo w rodzaju Archipelago Books z Nowego Yorku, które jest jedną z najlepszych oficyn wydających przekłady literackie w USA, jest przedsięwzięciem non-profit. Publikują m.in. Myśliwskiego i Tulli. Jeśli chcesz ich wesprzeć, możesz wpłacić 10, 15 lub 20 dolarów. Po prostu wchodzisz na ich stronę (https://archipelagobooks.org/support/), a oni w oparciu o te pieniądze planują program wydawniczy na następnych kilka lat.
W ten sam sposób możesz wesprzeć uniwersytet. Jeśli zechcesz dotować katedrę literatury polskiej, jest wiele uniwersytetów, łącznie z moim, które przyjmą twoją pomoc z otwartymi ramionami. Nie może to jednak wiązać się z formułowaniem oczekiwań wobec uczelni, gdyż podważałoby to wartość intelektualną programu. Istnieje w USA i Kanadzie całkiem spora liczba katedr literatury rosyjskiej bądź literatury komparatystycznej skupionej na literaturze rosyjskiej, natomiast mało jest instytucji poświęconych badaniom nad literaturą polską. Tak jak w przypadku literackich kanonów, ma to mniej wspólnego z immanentną wartością samej kultury niż z historią tego, jak poszczególne programy akademickie zostały ufundowane. Jednak ponieważ zależności te są zwykle niewidoczne dla nieakademickiej opinii publicznej, naturalnym jest, że ludzie przyjmują, iż literatura rosyjska ma po prostu więcej do zaoferowania.
Jeden z Pańskich ostatnich przekładów nie pochodzi od polskiego autora. Czy może nam Pan wyjaśnić, kim jest Richard Weiner?
Spędziłem cały lipiec w Pradze i mój przyjaciel powiedział mi wtedy, że Weiner jest jednym z tych pisarzy, co do których absolwenci utrzymują, że ich czytali, choć nigdy tak naprawdę ich nie czytali. Myślę, że tak jest w istocie. Był on bowiem wyjątkowo trudnym przedstawicielem modernizmu, którego dzieło można z powodzeniem porównać do Gombrowicza.
Kiedy wykłada Pan literaturę polską i czeską, jaka różnica najbardziej rzuca się w oczy?
Największą różnicą z punktu widzenia historii jest to, że polski język literacki sięga późnego średniowiecza. Co najmniej. Polska jest miejscem, gdzie literatura tworzona była bardzo wcześnie i gdy nauczam literatury dawnej, zawsze zaczynam od tekstów łacińskich tworzonych w Polsce przez niemieckich autorów. To również jest część tkanki literatury polskiej. Język czeski z kolei posiada wczesną tradycję literacką, która była systematycznie tłumiona i została wskrzeszona w połowie XIX w. Ma zatem inny zestaw problemów. Od drugiej połowy XIX w. do wczesnych lat 20. istnieje presja na wskrzeszenie narodowej tradycji i jednocześnie olbrzymie poczucie wolności wynikające z braku istniejącej wcześniej narodowej tradycji.
W tym sensie literatura czeska z początku XX w. jest znacznie bardziej eksperymentalna i udziwniona w porównaniu z literaturą polską tego samego okresu. Szczególnie polski język literacki w staje się nieco nużący i drętwy – jest tak, dopóki Gombrowicz i Schulz nie zaczynają znów eksperymentować. Nawet dekadenckie teksty autorów w rodzaju Przybyszewskiego są językowo dość tradycjonalne w porównaniu z tym, co można znaleźć w literaturze czeskiej.
Myślę, że po II wojnie światowej te dwie tradycje się upodabniają. Jedną z głównych różnic między nimi jest to, że nowoczesna literatura czeska prawie zawsze odzwierciedla narodową świadomość niewielkich geograficznych rozmiarów Czech w porównaniu z sąsiednimi państwami . Kulturowo rzadko objawia się to jako kompleks niższości tego rodzaju, który Gombrowicz – całkiem słusznie, jak sądzę – zdiagnozował jako symptom polskiej kultury, ta nieustanna potrzeba bronienia się. W Czechach ciągle można usłyszeć zwroty w rodzaju "jsme malý národ" (jesteśmy małym narodem), których nikt nigdy nie wypowie w Polsce. Ta różnica w kulturowym pozycjonowaniu się wobec sąsiadów jest znacząca. Można to zaobserwować u Hrabala – ten poziom samodeprecjacji i komiczny stosunek do samego siebie, wszechobecny w tekście, trudno jednak odnaleźć u nawet najbardziej autoironicznych polskich autorów.
Czy przekłada się to na funkcjonowanie tych literatur w globalnym kontekście i w przekładzie? Czy polska literatura jest bardziej hermetyczna z uwagi na polskie kompleksy, a czeska bardziej uniwersalna z jej lokalnymi problemami?
Nie wiem, czy jest bardziej uniwersalna, ale z pewnością dobrze się przekłada. Hrabal jest bardzo ceniony w wersji angielskiej. Mimo powagi, z jaką samego siebie traktował Kundera, jego opisy życia codziennego przeniknięte są niepokojem, a także nierzadko seksualnym dyskomfortem czy poniżeniem, a to bardzo koresponduje z naszą obecną sytuacją kulturową.
Działa to także w przeciwnym kierunku. Stosunkowo niewielu amerykańskich filmowców jest konsekwentnie dobrze przyjmowanych w Europie Środkowej i Wschodniej, jednym z nich jest jednak Woody Allen. Myślę, że jest to w głównej mierze zasługą tego, że – obojętnie czy jego filmy są dobre, czy słabe, a kręcił i jedne, i drugie – zawsze dotyka on tych samych spraw. Aby zrozumieć, dlaczego Masłowska została dobrze przyjęta w Ameryce Północnej, warto zauważyć, że ona również wiąże dyskurs narodowy z bardzo osobistą refleksją na temat lęku i poczucia niepewności. Uważam, że Masłowska jest świetna zarówno w wyrażaniu tej niepewności w osobisty sposób, jak i w jednoczesnym obśmiewaniu jej. Jednocześnie ten sam opór, z którym spotykają się Masłowska czy Gombrowicz w Polsce ze strony społecznych czy kulturowych konserwatystów, ma także miejsce w USA.
W jaki sposób ten opór się wyraża?
Przyczyną tego, że przekład szwankuje na poziomie kulturowym, jest m.in. fakt, iż powszechne kulturowe niepokoje, które są obecne w Polsce, często wynikają z zakłóceń w obrębie narodowej narracji. Jednak polska narodowa narracja jest w USA w dużym stopniu nieczytelna, by nie powiedzieć nieistotna. Tym, na punkcie czego mamy obsesję i czego się boimy, są narkotyki – mamy obsesję na punkcie ich brania i niebrania. Tak więc gdy "Wojna…" ukazała się w Polsce, spotkała się z oporem, bo Masłowska burzyła narodową narrację. Natomiast w USA opór w większości dotyczył tego, w jaki sposób poruszała ona temat narkotyków. Dla polskich czytelników motyw zażywania narkotyków był wątkiem niemal marginalnym, jedynym jego celem było określenie stanu umysłu głównego bohatera. Jednak wielu amerykańskich krytyków nie było w stanie wznieść się ponad nasze własne kulturowe obsesje i dla nich to narkotyki stały się głównym tematem książki. Czytelnicy, którzy odrzucili tę książkę, upatrywali w niej gloryfikacji amfy – to jak nazwanie filmu "Trainspotting" gloryfikacją heroiny (a tak właśnie część naszych krytyków uczyniła). A przecież jeśli już, to lektura "Wojny…" sprawi, że amfetamina wyda ci się najgorszą rzeczą, jaką mógłbyś tknąć.
Akcja ostatniej powieści Masłowskiej, "Kochanie, zabiłam nasze koty" osadzona jest w realiach wielkiego zachodniego miasta, możliwe, że jest to Nowy Jork. Tą książką Masłowska w pewien sposób zerwała z aktualną polską tematyką. Czy wpływa to na angielski przekład?
Jedną z rzeczy, o których myślałem, pracując nad tą książką, była pierwsza powieść Kafki, publikowana zazwyczaj pod tytułem "Ameryka". Kafka nie wiedział nic o Ameryce. Najprawdopodobniej wszystko, czego dowiedział się o niej, zawdzięczał lekturze autobiografii Benjamina Franklina. A jest to bardzo kiepskie źródło informacji o USA. Klasycznym przykładem tego, jak słabo – czy co najmniej dziwacznie – pojmował on Amerykę od strony geograficznej, jest to, że wzniósł most pomiędzy Nowym Jorkiem i Bostonem, między którymi jest ok. 5 godzin jazdy samochodem (choć sam ten pomysł bardzo mi się podoba, bo niespecjalnie lubię jeździć przez Connecticut).
Z kolei wizja Nowego Jorku i New Jersey w wydaniu Masłowskiej (żadnego z nich autorka nie wymienia z nazwy), choć nie mniej osobliwa, robi na mnie wrażenie bardziej precyzyjnej. Idea, że można znajdować się w jednej części metropolii i czuć się całkowicie odseparowanym od pozostałych części, sama w sobie stanowi dobre przełożenie doświadczeń Masłowskiej związanych nie tylko z Nowym Jorkiem, ale i Londynem oraz – prawdę mówiąc – także Warszawą, gdzie możesz mieszkać na Pradze lub Żoliborzu i nie zdawać sobie sprawy, że istnieje Śródmieście.
Jedną z tych rzeczy, które udały się w książce i funkcjonują także świetnie w tłumaczeniu, jest wyobraźnia przestrzenna, poczucie, że to dzieje się wszędzie, że gdziekolwiek masz okazję się znajdować, gdy to czytasz, mogłoby to być miejsce akcji tej powieści. Innymi słowy, fabuła osadzona jest w twoim mieście. Dorota ma doskonałe ucho do języka, odczuwa przy tym kulturowe niezadowolenie – niezadowolenie z powodu tego, co nam sprzedaje kultura przesycona przekazem medialnym, łącznie z produktem, który nazywamy "życiem miejskim" – towarem, który jest ideałem naszej wspólnoty kulturowej. Ta książka jest w całości o tym, do jakiego stopnia ta wspólnota kulturowa, którą nam obiecano, również jest mitem. Jesteś otoczony ludźmi, a czujesz się całkiem sam. To w istocie klasyczna amerykańska historia, myślę więc, że doskonale sprawdzi się w angielskim przekładzie.
Czy miłość do polskiej literatury i umiejętności językowych jest zaraźliwa? Pańska żona również przetłumaczyła książkę z polskiego, choć nie ma jakichkolwiek polskich korzeni.
Moje doświadczenie podpowiada mi, że miłość jest znacznie mniej zaraźliwa niż jej przeciwieństwo. Wszystko sprowadza się do przypadku. Moja żona, Megan Thomas, wydała ostatnio książkę "The Romance of Teresa Hennert" Zofii Nałkowskiej, którą przełożyła wspólnie z Ewą Malachowską-Pasek. Jeśli Megan nie miałaby niezwykłego ucha do języka, jeśli nie jeździłaby ze mną na moje wyprawy badawcze do Polski, jeśli ja sam nie czytałbym Miłosza w młodym wieku i nie pozwoliłbym temu doświadczeniu zrodzić we mnie nowych pasji i przeżyć, jeśli nie otrzymałbym wsparcia i wskazówek w krytycznych chwilach… Jeśli te i niezliczone, niewytłumaczalne zmienne nie ułożyłyby się w ten a nie inny sposób, cóż, nie mogę powiedzieć, że nie byłoby wówczas przekładu powieści Nałkowskiej, jednak z pewnością nie byłoby tego przekładu. A jest to taki przekład, jakiego bym chciał, więc jestem zadowolony, że w tym przypadku rzeczywistość okazała się sprzyjająca.
Wywiad przeprowadzono w sierpniu 2015 r., opublikowano 1 lutego 2016 r.