Wojtek Słota i Leszek Gnoiński, fot. archiwum prywatne
Wojtek Słota: Muzyka jest wszędzie…
Wstaję rano, włączam radio. W samochodzie wybieram jedną z płyt. Potem sklep – podobno klienci więcej kupują otoczeni pozytywnymi dźwiękami. W międzyczasie zaglądam na internet. Portale kuszą reklamami i dźwiękiem, który ma zwrócić moją uwagę. Idę przez miasto. Na Rynku ktoś gra. Gdybym miał smartphone’a mógłbym załadować go ulubionymi kawałkami, a dzwonek telefonu zamienić na fragment kolejnej kompozycji. Miałem 10 lat, kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny. Niedługo później pojawiła się lista przebojów i coraz bardziej zacząłem poznawać polskiego rocka. Za przykładem moich starszych sióstr nagrywałem ulubione kawałki na radiomagnetofon.
Czy to była muzyka wolności? Tak mógłbym powiedzieć dzisiaj. Tamta rzeczywistość dodawała muzyce niesamowitej siły. Byłem zbyt młody, żeby zrozumieć treść wszystkich tekstów, ale te wszystkie moje muzyczne fascynacje z lat 80. mocno wpłynęły na to, co robię dzisiaj. A przecież warto opowiadać historie o tym, co dla nas ważne.
Wojciech Słota – reżyser filmów "Beats of Freedom – Zew wolności" (2010) i "Sztuka wolności" (2011).
Leszek Gnoiński: Rock nigdy nie walczył z systemem komunistycznym
Dziś w świecie internetu, mp3, gier komputerowych, setek programów telewizyjnych muzyka rockowa zeszła na plan dalszy, stała się jedną z wielu propozycji rozrywkowych, produktem na sprzedaż. Rock nie walczy już z nikim, nie walczy już o nic, a teksty piosenek polskich artystów przeważnie rażą banałem nie odzwierciedlając problemów i rozterek jakiegokolwiek pokolenia. To wbrew charakterowi rocka, który od początku stał w kontrze do zastanej rzeczywistości obyczajowej, kulturowej, politycznej, społecznej – tak właśnie było w latach 60., 70., a szczególnie 80.
Rock nigdy nie walczył z systemem komunistycznym i nawet nie miał zamiaru spełniać takiej roli. Opisywał ciężkie czasy językiem prostym, często dosadnym, choć w tekstach nie brakowało również celnych metafor. Piosenki niszczyły stereotypy, tworzyły więzi między młodymi ludźmi, pozwoliły nam, chociaż przez chwilę, poczuć się wolnymi. Pokazały, że oprócz oficjalnie promowanej rozrywki, jest też ta podziemna żyjąca własnym życiem, daleka od politycznego cynizmu rządzących i uniesień opozycji. Posiadającą własny język i swoją publiczność.
Rock był jedną z ważniejszych dziedzin, które mnie ukształtowały, teraz stał się ważnym elementem mojego życia. Tym filmem chciałem oddać hołd ludziom, którzy wpłynęli na moje postrzeganie świata, a następnym pokoleniom przypomnieć, czym ta muzyka była kiedyś i czym – mamy nadzieję – może być w przyszłości.
Leszek Gnoiński – reżyser i scenarzysta filmu "Beats of Freedom – Zew wolności" i dziennikarz muzyczny.
Wyprawa w Himalaje, fot. Janusz Kurczab
Marek Kłosowicz: W Koszalinie jest Góra Chełmska
W Koszalinie, skąd pochodzę, najwyższym wzniesieniem jest Góra Chełmska, która ma 139 metrów n.p.m. Dorastając w tym nadmorskim mieście nigdy nie myślałem ani nie marzyłem o górach. W 1991 roku dosyć przypadkowo trafiłem w Tatry. Miałem 18 lat.
I jak to zwykle bywa w filmach, ten przypadek zmienił moje życie. Od tego momentu wracałem w góry w każdej wolnej chwili. Zacząłem marzyć o wielkich wyprawach. Zaczytywałem się w książkach o znanych taternikach i himalaistach. Podziwiałem Rutkiewicz, Kukuczkę, Wielickiego, Cichego. Byli dla mnie ludźmi z innej planety. Gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że poznam Wojtka Kurtykę, Krzyśka Wielickiego i Leszka Cichego, albo że będę miał dostęp do całego archiwum Wandy Rutkiewicz, Jurka Kukuczki czy Andrzeja Zawady, nie uwierzyłbym. Prędzej uwierzyłbym w wygraną szóstkę w totka.
Praca nad cyklem "Himalaiści" była dla mnie jedną z największych przygód życia. I kiedy po latach mogłem wrócić do tych materiałów robiąc z Wojtkiem Słotą "Sztuka wolności" (Art of Freedom), ponownie poczułem smak gór.
Marek Kłosowicz – współreżyser i współautor scenariusza do filmu "Sztuka wolności", uczestnik wielu wypraw do Azji i Afryki.