[...]Gdy duży fiat wyjechał z bocznej drogi i uderzył w malucha prowadzonego przez Alinę Kowalczykową, towarzyszący jej Antoni Słonimski nie sprawiał wrażenia człowieka, który wpadłszy w szok pourazowy, w całkowite rozregulowanie podstawowych funkcji organizmu, umrze po paru godzinach w klinice Ministerstwa Zdrowia. Osiemdziesięcioletnie serce, nadwątlone potyczkami ze światem i świeżą śmiercią żony, odmówiło najwyraźniej współpracy z lekarzami i całą skomplikowaną maszynerią ratunkową. Gdy Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki przynieśli wieczorem do Lecznicy parę rzeczy, o które prosił poszkodowany, pozostawiony na parodniową obserwację, nie zastali już Antoniego Słonimskiego.
Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją.
- pisał w jednym ze swych największych wierszy Czesław Miłosz, który - trzeba trafu - minął się ze Słonimskim "na ostrym zakręcie historii" w 1951 roku. Jeden właśnie wracał, drugi w atmosferze dyplomatycznego skandalu wyjeżdżał z kraju. Sam Słonimski w słynnym Exegi monumentum napisze wzruszająco i - jak się miało okazać - proroczo...
Zostanie po mnie para butów,
Które wykonał mistrz nie lada,
Niejaki Codner Coombs and Dobbie,
Dwadzieścia jeden Jermyn Street,
I długo jeszcze mój zegarek
Wydzwaniać będzie swe tik-tak,
Bo trwalszy jest szwajcarski werk
Niż mego serca wątły wrak,
Dogasający już ogarek.
Do wiersza-testamentu dołączony został dziwny i zaskakujący miłośników oficjalno-urzędowej pompy Kodycyl:
Po mego życia trudach jeśli
Na jakieś względy zasłużyłem,
Nie chcę, by moją trumnę nieśli
Ci właśnie, których nie znosiłem.
Spełniło się życzenie Poety. Z kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu wyprowadzili go przyjaciele, by pochować "syna doktora Szumana", w wymownej ciszy, na małym przyklasztornym cmentarzyku w Laskach, obok żony, Janiny Konarskiej, i kolegi-skamandryty Jana Lechonia, zmarłego tragicznie w Nowym Jorku dwadzieścia lat wcześniej. Jeden z wyprowadzaczy i odprowadzaczy, Tadeusz Konwicki, przypomina dziesięć lat później stylem dziennikowej gawędy w książce Nowy Świat i okolice (1986) tamten pogodny w gruncie rzeczy pogrzeb Pana Antoniego. Robi to figlarnie niemal, krotochwilnie, bez normalnego w takich okolicznościach sztywniactwa, bez pietyzmu i patosu... Solidarność w dowcipie obowiązuje - bo jakżeby inaczej - w przytomności (?) czołowego facecjonisty.
"Najpierw wynieśliśmy Antoniego na ramionach z Kościoła Świętego Krzyża, trzy kroki od Nowego Światu. A kościół był udekorowany zwisającymi spod stropu biało-czerwonymi sztandarami, tak jak zawsze dekorowano tę główną nawę, kiedy umierał wielki Polak. Nieśliśmy go, jego koledzy i przyjaciele, a mnie przypadło wezgłowie trumny, bo inni, wyżsi, wysforowali się do przodu, do nóg, żeby dać się sfotografować. Więc cały ciężar trumny zwalił się na mnie i ja na własnym garbie przeniosłem starego przyjaciela od katafalku aż do karawanu...
A potem były Laski, wesoły cmentarzyk pełen śpiewu ptaszków i starych zakonnic [...] i cieszyłem się, że Antoniemu będzie tu dobrze i spokojnie obok żony, pani Janeczki.
Ale Antoni nie byłby Antonim, gdyby nie zrobił małego kłopotu uroczystym żałobnikom. Nie chciał zejść do dołu. Po prostu nie mieścił się w mogile. Był większy niż przewidywały normy. Ale ja o tym wiedziałem i wcale się nie zdziwiłem, że Antoni nie pasował do zwykłych przepisowych wymiarów.
Więc długo trwało powiększanie grobu i wreszcie Antoni dał się pochować."
+ + +
Antoni Słonimski, którego trzydziesta rocznica śmierci właśnie minęła, który skromnie i spokojnie, może trochę za spokojnie, leży sobie na leśnym cmentarzyku, odwiedzanym z rzadka przez przygodnych turystów puszczańskich, był przez parę dziesięcioleci postacią co się zowie, jednoosobową instytucją, autorytetem literackim i moralnym, arką przymierza między epokami i żywą, chodzącą legendą trwania na posterunku inteligencji warszawskiej. Napisano o człowieku, który znał osobiście Prusa i ratował Adama Michnika przed śmiercią głodową i cywilną, przed zemstą i szykanami PRL, wszystko, a nawet więcej. Tyle że wciąż, od lat systematycznie zamiera znajomość jego poezji i poza szkolnym, plakatowo-okolicznościowym Alarmem z 1939 roku jego wiersze, uznane za staroświeckie, nazbyt oczywiste, moralnie jednoznaczne, a nawet oschłe, "nie chodzą", nie budzą żywszych uczuć. Czyżby bielizna po nieboszczyku - zawsze w dobrym gatunku - miała okazać się rzeczywiście mocniejsza, trwalsza i bardziej chodliwa niż jego klarowne słowo, poetycka strofa?
Szlafrok kupiony w Tel-Awiwie,
Koszule z Tokio, garnitury,
Mój pled z kaszmiru żegnam tkliwie
I zapisuję wszystko w darze
Młodym warszawskim lowelasom,
Niech mnie odnajdą na bazarze
Braci Różyckich. Gdy sen głuchy
I wieczna mnie ogarnie mgła,
Niech po Warszawie moje ciuchy
Połażą jeszcze rok czy dwa.
Czyżby Pan Antoni, ten good loser w angielskim, nienagannym stylu, miał poczucie swej straszliwej anachroniczności, na którą skazywały go zasady dżentelmena w zasadniczo amoralnym, pragmatycznym świecie? Czyżby miał - jak Mickiewicz w Panu Tadeuszu - poczucie końca świata i pewnej formacji duchowej? Przeczucie ostatecznej klęski ludzi odpornych na trendy i mody, na "pstre słowa" i "semantyczne figle" nowomowy, na mętniactwo i narkotyczny seans politycznej propagandy? Ludzi legitymujących się po prostu twarzą. To trwanie przy ugruntowanych zasadach, przy zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości i zdrowym rozsądku, to wybieranie - a choćby z narodowego lamusa - rodzimej ugruntowanej tradycji przeciw każdej importowanej nowości i kalkomanii gubiło w ostatecznym rachunku jego samego i - paradoksalnie - jego poezję. Wtrącało ją w szlachetną publicystykę i retoryczne rezonerstwo. Dystansowało ją od nowoczesnych i poszukujących, drażniąc demonstracyjną "parafiańszczyzną":
Ach, wrócić do lamusa, wrócić na poddasze.
Wydobyć z zapomnienia, ze stosu starzyzny
Poczciwe słowa "prawość" i "miłość ojczyzny".
Pozostać w słowach dawnych, bo to słowa nasze,
Jak w ubraniach ubogich, czystych, choć niemodnych.
Kto chce niech rzuca garścią w alchemiczne tygle
Słowa pstre lub układa semantyczne figle.
Jałowa to potrawa dla naszych ust głodnych.
I jeszcze w tym samym stylu i duchu...
Cóż więc dziwnego, że z obcego świata
Wracam na starość do spraw parafialnych,
Naszych domowych tęsknot i nadziei.
Nic dla was nie mam, hippiesy pijane,
Brodate dzieci w kolorowych wdziankach,
Bóg z wami, bracia, ale moje serce
Całe oddałem naszym filaretom,
Wierząc, że może na tym skrawku ziemi
Oni przywrócą prawdę, dumę, honor
I sprawiedliwość, jak w dobrym westernie.
Choć poezji bezsprzecznie mniej tutaj niż interwencyjnej, walczącej publicystyki, a logiki dyskursu więcej niż magii, chyba nazbyt szybko odmówiono Słonimskiemu siły wyrazu i - jak powiadał Krasiński, zakompleksiony "pierwszymi" wieszczami romantyzmu - "tej anielskiej miary, bez której ludziom nie zda się poeta". Nazbyt szybko zapomnieliśmy, kim był ten brzydki może, ale czarujący głosem, inteligencją, kulturą i humorem syn doktora Stanisława Słonimskiego z Niecałej u progu "Skamandra" i "Wiadomości Literackich". Kim był dla środowiska warszawskiego, dla kolegów-literatów i krytyków teatralnych, dla bywalców kabaretów i kawiarni, wreszcie dla czytającej i słuchającej publiczności autor Sonetów i Czarnej wiosny, Okna bez krat i Kronik tygodniowych.
By się o tym przekonać, warto sięgnąć po dwa odrębne, choć rodzinne świadectwa bliskich Słonimskiemu ludzi. Po "Tolka z Alei Przyjaciół" Jarosława Iwaszkiewicza, pisanej i kompletowanej w ostatnich miesiącach, ba, tygodniach życia Stawiszczanina. I po młodzieńcze zapiski jego żony, Anny z Lilpopów Iwaszkiewiczowej, wprowadzonej, trzeba trafu, w najintymniejsze problemy i sercowe kłopoty Pana Antoniego. A tym samym odczarowującej powszechną opinię o "upartym intelektualizmie" i "posągowym chłodzie" jego parnasistowskiej poezji z lat dwudziestych ubiegłego wieku. A także, co ważniejsze, o drugorzędności tej poezji w obliczu pierwszych karmazynów Skamandra - buńczucznego Lechonia i czarodzieja Tuwima. Ona jedna - jak się zdaje - dojrzała przenikliwie i sprawiedliwie wartość poezji Słonimskiego, urodę jego słów okrągłych, wycyzelowanych, wypukłych niczym płaskorzeźba, złotą proporcję strofy, żarliwej we wnętrzu, chłodnej, powściągniętej, zdyscyplinowanej na powierzchni. Doceniła transformacyjny wysiłek poety na drodze od uniesień do precyzyjnych konstrukcji, od namiętnej zmysłowości (sic!) do intelektualnych zwycięstw i objawień. Już 19 kwietnia 1923 roku, u progu swego małżeństwa (z miłości, i to wielkiej), na pierwszych stronach swego dziennika (który doprowadzi do marca 1935 roku) zanotuje przytomnie i oryginalnie, bo na przekór potocznej a powierzchownej i wielce krzywdzącej opinii o Słonimskim:
"Poezja Tolka ma dla mnie czasami wprost niesamowity urok. Upajam się nią, odurzam jakby jakimi bardzo niezwykle subtelnymi a przenikliwymi perfumami, jakby storczykami [...], czasami jest w tym dla mnie coś niesłychanie prostego w swym pięknie, np. kiedy czytam, a raczej w myśli powtarzam sobie 'Rzym'. Odczuwam jakiś zachwyt głęboki i dziwnie poważny, niemal religijny. Ten cudowny spiżowy dźwięk pierwszych słów: 'Jak marmur bity dłutem brzmi słowo Carrara, Roma - jak dzwon bazylik...' itd., a później ten cudowny wzlot na końcu: 'Nad miastem wznoszę się pod niebo, co się błyska, jak dzikiej kaczki krzyk lecącej ponad Rzymem'."
Słonimski nie na żarty fascynował Annę Iwaszkiewiczową. Lubiła jego sportową sylwetkę, elegancję, jego bardzo zmysłowy, wręcz seksualny głos, jakiś krągły, wilgotny, znakomicie ustawiony i uwodzicielski (kto nie słyszał, jak mówi Słonimski swoje wiersze, nic nie słyszał). Czymś ją czarował od początku ten "potężny brzydal", który - wedle określenia Ireny Krzywickiej, a tej można zaufać - "miał niesłychane powodzenie u kobiet" i niejedną warszawską mężatkę, dam z "towarzystwa" nie wyłączając, sprowadził z drogi mieszczańskiej cnoty na rozkoszne manowce. Poza innością, zawsze fascynującą, czymś widać przebijał Jarosława, skoro budził w Annie mocno dwuznaczną i z lekka niezdrową "słabość". Latami mocowała się z tą dwuwładzą w myślach i w sercu i nie zawsze wychodziła z tych potyczek w pełni zwycięska i usatysfakcjonowana. Bo powiedzmy sobie szczerze: Jarosław uczynił ją żoną i matką - swoich córek i samego siebie (nazywała go w listach czule i wielce prawdziwie "synciem"), ale dopiero Antoni poruszył jej zmysły i dotarł do podświadomości, do jakiejś warstwy leżącej "poza dobrem i złem", gdzieś "poniżej", w czystej i upartej, a przecież wstydliwej ciekawości poznania i wyczerpania życia. To Słonimski - jeśli zaufać dziennikom - odkrył w niej prawdziwą kobietę, piękną, zmysłową i atrakcyjną. I naprowadził - świadomie czy mimowolnie (już tego nie dowiemy się nigdy) - na inną piękną i atrakcyjną, a do tego ekscentryczną, perwersyjną i z lekka wyuzdaną kobietę. To Słonimski, czyniąc z Anny (to mistrzowskie posunięcie!) swojego agenta-wywiadowcę, jakiegoś "go-beetwen", posłańca dopalającej się miłości do Marii Morskiej, czy jak kto woli Niuty Knastrowej, żony matematyka Bronisława Knastra, słynnej egerii warszawskiej i pożeraczki serc obu płci, otworzył Iwaszkiewiczową na demony pokus i pożądań. Przezwyciężyła je i odparła, ale za straszliwą cenę nowej świadomości i nowej, nie przeczuwanej dotąd wiedzy o sobie, o ambiwalencjach i słabościach ludzkiej natury. Tak zrodzą się najlepsze - bo drogo zapłacone - partie dzienników Anny Iwaszkiewiczowej, nie ustępujące w niczym czytanym z wypiekami na policzkach sławnym Dziennikom Żeromskiego.
I rzecz ciekawa, Jarosław, tak zawsze subtelny i wrażliwy, tym razem jakby prześlepił niebezpieczeństwo, nie zauważył, że tuż pod jego bokiem, dusza w duszę, toczy się ta beznadziejna i heroiczna zarazem "walka z szatanem", która stanie się odtąd składową światopoglądu Anny, jej losem i przeznaczeniem. Ta męcząca ambiwalencja, ten dramatyczny dualizm duszy i ciała, duchowości i zmysłowości, tak zabójczy dla ludzi serio, dla natur otwartych i empatycznych, głębokich, szlachetnych, surowych i religijnych (powiedzmy sobie szczerze: prawi i wrażliwi mają gorzej), niezabezpieczonych egoizmem i cynizmem - nadwątli i tak nieszczególne zdrowie Anny. Uważna lektura jej zapisków dowodzi, że już w połowie lat dwudziestych, w najszczęśliwszym okresie małżeństwa i macierzyństwa, ugruntowywania miłości nie tylko w chęciach i słowach, w bujnym okresie cyganerii warszawsko-podkowiańskiej, "Aidy", Lasek i "Kółka" księdza Władysława Korniłowicza, licznych podróży, codziennych i bardzo serdecznych listów małżeńskich, umacniającego się duchowo związku dwojga bliskich sobie i oddanych ludzi - wykluwały się, w napięciach i przeciążeniach sprzeczności, pierwsze symptomy i przesłanki narastającego kryzysu nerwowego. Była to bomba z opóźnionym, odłożonym na lata zapłonem (wybuchnie ostatecznie wiosną 1935 roku, zniszczy dziennik i spustoszy świadomość Anny), ale Jarosław, rozgrywający na wielu frontach swoje sprawy zawodowe, osobiste i erotyczne, z pobłażliwości czy dyskrecji nie podczytywał notatek żony i tym razem nie usłyszał - jak się zdaje - włączonego już za jego plecami zegara tragedii. Może nawet w ogóle nie zdawał sobie sprawy z widocznego dla wielu bywalców "Aidy" w Podkowie "feblika" Anny do osoby Tolka i jego wierszy, namiętnie nadwartościowywanych kosztem poezji jej męża. A ta - zdaniem Anny objawiała się naprawdę i przede wszystkim w młodzieńczo żywiołowej prozie: w Godach jesiennych, Ucieczce do Bagdadu, Zenobii Palmurze, a nade wszystko w Legendach i Wieczorze u Abdona (1923), wciąż niedocenionym arcydziele muzyczno-poetyckim młodego Iwaszkiewicza.
Prawdę powiedziawszy, liryka Antoniego przypasowała i posmakowała Iwaszkiewiczowej bardziej niż Oktostychy, Dionizje i Kasydy razem wzięte. I długo jeszcze, może nawet do Lata 1932, poczeka poeta Jarosław na zrozumienie i uznanie własnej żony. Widać nikt nie jest prorokiem ani geniuszem we własnym domu, na wyciągnięcie ręki.
[...]
Tadeusz Stefańczyk © by "Twórczość" 2006 | |